Wiersze - Czesław Miłosz strona 33

Unde malum

 
 
 
 
                                                "Skąd się bierze zło?
                                                 jak to skąd
 
                                                 z człowieka
                                                 zawsze z człowieka
                                                 i tylko z człowieka"
                                                             Tadeusz Różewicz
 
 
 
Niestety panie Tadeuszu
dobra natura i zły człowiek
to romantyczny wynalazek
gdyby tak było
można by wytrzymać
ukazuje pan w ten sposób głębię
swego optymizmu
 
wystarczy pozwolić człowiekowi
wytruć swój rodzaj
a nastąpią niewinne wschody słońca
nad florą i fauną wyzwoloną
 
na pofabrycznych pustkowiach
wyrosną dębowe lasy
krew rozszarpanego przez wilki jelenia
nie będzie przez nikogo widziana
jastrząb będzie spadać na zająca
bez świadków
 
zniknie ze świata zło
kiedy zniknie świadomość
 
rzeczywiście panie Tadeuszu
zło (i dobro) bierze się z człowieka

Vipera Berus

Chciałem powiedzieć prawdę,                                                                      i nie udawało się.                                                                               Próbowałem spowiedzi,                                                                           ale nic nie umiałem wyznać.                                                                    Nie wierzyłem w psychoanalizę,                                                               bo dopiero bym nakłamał.                                                                            I dalej noszę w sobie zwiniętą żmiję winy.                                                  A to dla mnie wcale nie abstrakcja.                                                           Stoję na mszarynie w Raudonce koło Jaszun                                               i ogon żmii właśnie znika w kępie mchu                                                  pod karłowatą sosenką,                                                                         kiedy naciskam cyngiel                                                                                i wyzwalam ładunek śrutu z berdany.                                                 Dotychczas nie wiem, czy któreś ziarnko ołowiu                                   trafiło w obrzydły biały brzuch                                                                 albo w zygzak na grzbiecie Vipera berus.                                                 W każdym razie łatwiej to opisywać                                                          niż duchowe przygody.
 

W Mieście

Miasto było ukochane i szczęśliwe,                                                                            Zawsze w czerwonych piwoniach i późnych bzach,                                                      Pnące się barokowymi wieżami ku niebu.                                                                Powrócić z majówki i stawiać w wazach bukiety,                                                            Za oknem widzieć ulicę, którą niegdyś szło się do szkoły                                            (Na murach ostre granice słońca i cienia).                                                           Kajakowanie razem na jeziorach.                                                                            Miłosne wyprawy na wyspy porośnięte łozą.                                                      Narzeczeństwo i ślub u Świętego Jerzego.                                                                       A później konfraternia ucztuje u mnie na chrzcinach.                                               Cieszą mnie turnieje muzyków, krasomówców, poetów                                           Brawa tłumu, kiedy ulicą przeciąga Pochód Smoka.                                                     Co niedziela zasiadałem w kolatorskiej ławce.                                                         Nosiłem togę i złoty łańcuch, dar współobywateli.                                                   Starzałem się, wiedząc, że moje wnuki zostaną miastu wierne.
Gdyby tak było naprawdę. Ale wywiało mnie                                                                   Za morza i oceany. Żegnaj, utracony losie.                                                               Żegnaj, miasto mego bólu. Żegnajcie, żegnajcie.

W Parafii

Gdybym nie był kruchy i przełamany od środka,
Nie myślałbym o innych-jak ja, przełamanych od środka.
Nie wybrałbym się na pagórek, na cmentarz koło kościoła,
Żeby starać się pozbyć litości nad sobą.
Zośki szalone,
Przegrywając wszystkie bitwy Kazikowe,
Samoudręczające się Agaty
Leżą pod krzyżami z rokiem urodzenia i śmieri. I któż
Ich wypowie? Ich mamrotania, szlochy, nadzieje, łzy upokorzenia?
Ci sami w śluzach, w zapachu moczu,
W szpitalnym wstydzie pokręconego ciała.
I zaraz wieczność. Niestosowna. Nieprzyzwoita.
Jak dom lalek zgnieciony kołami, jak słoń depczący
Chrabąszcza, jak zatapiający wysepkę ocean.
Zaiste, dziecinna głupota nas wszystkich
Nie licuje z powagą rzeczy ostatecznych.
Nie mieli czasu, żeby cokolwiek zrozumieć
Z jednostkowego bytu,
Z principium individuationis,
Ja też nie rozumiem, ale co poradzę.
Całe życie zamknięty w łupinie orzecha,
Na próżno chciałem stać się kimś zupełnie innym.
Schodzimy tedy w ziemię, parafianie.
Z nadzieją, że trąby Sądu wywołują nas po imieniu.
Zamiast wieczności, zieleń i ruch obłoków,
Wstaje tysiąc za tysiącem Zoś, Katarzyn, Bartłomiejów,
Maryś, Agat, Bronisławów,
Żeby wreście wiedzieli,
Dlaczego to było i po co.

W praojcach swoich pogrzebani des nobles insensés

Ensevelis dans leurs ancětres*
André Chénier

Przegrali dom swój. Śnieg zawiał granice,
Od Petersburga szły z piszczałką roty.
I azjatycki koń wszedł w ich stolicę.
Na pikach stygła krew gniewnej hołoty.

Powstali w boju, przegrali powstanie
Bo ludu swego w porę się ulękli.
Wiatr gnał ich w śniegi, niósł po oceanie
I śnił się nocą blask wisielczej pętli.

Car im na przekór chłopów oswobodził.
Pieniądz zbudował kuźnie i warsztaty.
Półnagi bandos do fabryk uchodził
I w obce kraje biegł od kurnej chaty.

Znów mieli państwo, ale krótko trwało.
Konie ułańskie pląsały w paradzie.
Zmienili w chwalbę co mogło być chwałą.
I cień i śmierć na dziejach im się kładzie.

Moskal czołgami wjechał w gruzy miasta,
Prawa im dawał i wkładał obrożę.
Prowincja nowa w Imperium już wrasta
Niosąc w daninie węgiel, tłuszcz i zboże.

Przeklina lud, a błazny mu śpiewają
Że nigdy nie był tak jak dzisiaj wolny.
I szuka znaków co się w niebie palą:
Pokój służalstwa? Czy zagłada wojny?

Oni tymczasem, drżąc w jaskiniach cieni,
Sądzą, nie wiedząc że już osądzeni.

* des nobles insenses ... (franc. ) - szlachta
nierozumna, zapatrzona w swoich przodków.

‹‹ 1 2 30 31 32 33 34 35 36 ››