Wiersze - Adam Mickiewicz strona 18

Kocham Pana,Panie A...czyli dni czterdzieści i cztery

Wśród pędzącego tłumu, zapatrzonego w swoje sprawy, wśród ludzi takich samych w swej odmienności, wśród podobnych twarzy, podobnych oczu wbitych w ziemię, wśród podobnych bawełnianych podkoszulków, wśród takich samych przygarbionych sylwetek, w środku upalnego dnia, pojawił się Pan. Z głową dumnie podniesioną ku niebu, szedł Pan powoli, ostrożnie ,z uwagą stawiając każdy krok. Sylwetka wycięta z zupełnie innej rzeczywistości, przed promieniami słońca chronił Pana kołnierz czarnego płaszcza , przed ludzkim zainteresowaniem – mur cywilizacji. Nie dostrzegli Pana. Nie zwrócili uwagi, pochłonięci myślą, czy kolor nowych butów jest wystarczająco modny. Może łut szczęścia sprawił, że ja zauważyłam. Może po prostu w dobrym momencie podniosłam wzrok. A jeśli już dane mi zostało zobaczyć- czystą głupotą z mojej strony byłoby nie pójść za Panem… Od tej pory rytm mojego życia wyznaczały nasze spotkania. Na ławce w parku, pod kawiarnianym parasolem, na przystanku, w bibliotece, w sklepie ,nad rzeką. Na drzewie, pod drzewem, w muzeum i w teatrze. Pojawiał się Pan niezapowiedziany, w najbardziej nieoczekiwanych momentach. Siadał Pan zawsze, odwrócony profilem, nie patrząc na mnie. Jedyną oznaką aprobaty był lekki, trochę drwiący uśmiech, pojawiający się od czasu do czasu na Pana twarzy. Przysiadałam w bezpiecznej odległości, jak mogłam najciszej, żeby czegoś nie zburzyć, nie zepsuć jednym nieostrożnym gestem. Wyciągał Pan pożółkłe kartki, pióro. I wtedy zatrzymywał się czas. Zapisane strony, odrzucane przez Pana nieuważnym gestem, tańczyły przez chwilę tango z wiatrem, by zaraz potem wpaść w moje ręce….Chłonęłam wszystko, jak przesuszona ziemia upragniony deszcz. Na co dzień utajone, ukrywane pod maską obojętności uczucia znalazły nareszcie swe ujście. Byłam świadkiem powoływania do życia nowych osób, postaci, historii i odczuć, rodziły się niemal na moich oczach. A we mnie mieszały się uczucia. Litość, współczucie, groza, tajemnica, zachwyt i przerażenie. Zaczęłam otwierać szeroko oczy i na nowo przyglądać się światu, sprawy do tej pory znane( lub pozornie znane) przyjęły nowy wymiar. Ojczyzna? Jest i koniec, nie ma się nad czym zastanawiać…gdyby nie Pan, pewnie myślałabym tak do tej pory. Do dziś zastanawiam się, czy było to sprawiedliwe zrządzenie Boże, szczęście, czy po prostu przypadek ,że dostrzegłam Pana wtedy, w środku cywilizacyjnej dżungli. Jedno wiem na pewno- gdyby nie Pan… Mijał czas. Przez czterdzieści trzy dni ani razu nie spojrzeliśmy sobie prosto w twarz, nie mówiąc już o jakiejkolwiek rozmowie. Tyle razy chciałam o coś zapytać, powiedzieć, …zwyciężał niezrozumiały strach. W końcu się jednak odważyłam. Lał wtedy nieprawdopodobny deszcz, przybiegłam z parasolem, a Pan moknął… Poczułam, że muszę, muszę, chociaż zwyczajnie podziękować. Nie zdążyłam jednak otworzyć ust, zerwał się okropny wiatr i wywrócił parasol…szamotałam się z nim dobrą chwilę, a gdy już doprowadziłam go do porządku… Nie było Pana na ławce. Nie było Pana obok niej, za nią, nie było Pana…deszcz padał coraz mocniej i nagle szum wody? Wiatru? Głos? Ułożył się w słowa: „….Nie był jeszcze stary Lecz bardzo wiele cierpiał I był już zmęczony…” Spojrzałam przed siebie…w oddali zamajaczyła znajoma postać. Tak! Jeszcze choć raz spojrzeć, chociaż raz, ostatni…pobiegłam w tę stronę. Już byłam o krok, już wyciągnęłam rękę….Natknęłam się na zimny kamień. Ta sama twarz, chłodna, opanowana, ta sama dumna postać, wszystko takie samo…tylko ten podpis poniżej- „Adamowi Mickiewiczowi- rodacy”… Nie zaprzestałam poszukiwań. Szukałam Pana w każdej napotkanej twarzy, w każdym spojrzeniu…im dłużej szukałam, tym mocniej zastanawiałam się, czy to zdarzyło się naprawdę, czy może tylko wyobraźnia spłatała mi okrutnego figla. Kiedy już zaczęłam godzić się z drugą możliwością, pewnego dnia wypadła mi z kieszeni pożółkła kartka a na niej wytarty napis – „Miej serce i patrzaj w serce”…teraz już nie miałam wątpliwości. Dzięki Panu mogę zaczynać życie. Dziękuję…

Komar, niewielkie licho

Komar, niewielkie licho, lecz bardzo czupurne.
Wyciągnąwszy różeczki i skrzydła poczwórne.
I żądełko krwi chciwe, latał ponad śpiącym
I „Krwi, krwi, krwi, [krwi!]” – wołał głosem bzykającym.
„Drżyj człowieku, wybiła ostatnia godzina,
Jestem Marat owadów, lotna gilotyna”.
Aż przebudził się człowiek, czatował po głosie
I za pierwszym ukłuciem pac, zabił [na] nosie.
Szedł z nieboszczykiem w okno, nie mógł znaleźć śladów
Tej lotnej gilotyny, Marata owadów,
Człowiek gniotąc go w palcach: „Nie budź śpiących, bracie,
Atomie terroryzm, owadów Maracie.
Kiedyś tak małe licho, nie rób tyle krzyku,
A kiedy chcesz ukąsić, kąsajże bez bzyku.
Jeśli ci krwi potrzeba, gdzie chcesz nos mi wtykaj.
Tylko, kiedyś tak mały, kąsaj, a nie bzykaj.”

MIŁOŚĆ

Miłość to wielki słowo co wiele znaczy
najpierw jest wielkie zauroczenie a potem
chwile rozpaczy.

POPAS W UPICIE

Upita, niegdyś miasto, powiatu stolica,
Dzisiaj miasteczko liche; jedna w nim kaplica
I kilkanaście chatek żydowskiej siedziby.
Gdzie były ludne rynki, dziś tam rosną grzyby;
Wzgórek, obronny wałem i zwodzonym mostem,
Teraz broni się tylko pokrzywą i ostem.
Mury w gruzach, na miejscu zamkowego gmachu
Sterczy nędzna karczemka bez okien i dachu.
 
Tam, na popasie, z nudy rozważać począłem
Miny i mowy ludzi siedzących za stołem.
Trzech było. Pierwszy starzec z posrebrzanym włosem,
Na łbie konfederatka rzucona ukosem,
Wąs augustowski, żupan, dzisiaj popielaty,
Trudno odgadnąc jaką miał barwę przed laty;
U pasa karabela. Obok siedział młody,
We fraku z samodziału, krojem nowej mody,
Fryzował sobie czubek, kołnierzyk, a czasem
Bawił się z pływającym u buta kutasem,
Lub żartował z sąsiada, którego płaszcz długi
I krzyż czerwony - znakiem kościelnego sługi.
Czwarty był Żydek. Temu człowiek od pałasza
Tak mówił: "Hejno! dobra nasza bez mariasza!
Po co trupami w szabas arendarzów trwożyć?
Słuchajcie, kumy, gotów z wami się założyć,
Że jak tylko Siciński na cmentarz odjedzie,
Dostaniem garniec miodu. Nieprawdaż, sąsiedzie?"
Arendarz kiwnął brodą. Słuchałem ciekawy:
Siciński? i w Upicie? Imię strasznej sławy!
"O jakim trupie - rzekłem - toczycie rozmowy
I o jakim Sicińskim?" Na to kontuszowy:
"O Sicińskim? z początku całą rzecz wywiodę.
Na miejscu, gdzie żydowską widzimy gospodę,
Był zamek nieboszczyka; przy tym imion wiele,
Konneksyje potężne, mnogie klijentele,
A stąd ćma popleczników i kresek bez liku:
Siciński był dictator na każdym sejmiku!
Starszych i zasłużeńszych patricios zhasał;
Ale nie dosyć na tym: na wyższe się kasał.
Poczęła też kłuć w oczy zbyt rogata duma;
Przyszedł sejmik poselski: nauczono kuma;
Bo gdy pewny wyboru posłem się ogłasza,
Kiedy dziękuje szlachcie, na obiady sprasza
I gdy się na Mazowsze wybiera do drogi:
Liczą turnum, Siciński padł na cztery nogi!
Agitatus furiis et impotens irae,
Umyślił zgubić szlachtę: o scelus! o dirae!
Daje obiad; zwiedziona zbiera się drużyna,
Gnie się stół pod misami, cieką strugi wina,
Łyka plebs; wtem blekotem zaprawione męty
Durzą głowę: z wesela niechęci i wstręty.
Dalej kłótnia, hałasy, istna wieża Babel.
Od zębów szło do kijów, od kijów do szabel;
Nie patrząc oka, boku, mordując jak wściekli,
Tros Rutulusve fuat, wszyscy się wysiekli.
Lecz truciznik niedługo wygraną się chwalił,
Bo go piorun z rodzeństwem i mieszkaniem spalił.
Jak ów Ajaks scopulo infixus acuto,
Expirans flammas: straszna, lecz słuszna pokuto!"
"Amen!" - rzekł dziad kościelny. Ekonom we fraku
Porównywał tę powieść do zboża w przetaku
I chcąc z bajecznej plewy prawdę wywiać nagą,
Harfował żarcikami, zakończył uwagą:
Że Pan Marszałek, z którym on do stołu siada
I u którego książek niezmierna gromada,
Ilekroć o Sicińskim wspomni, zawżdy mówi:
On zgubił nas, on ręce zawiązał Królowi.
Z tych słów Marszałka głowa ekonomska wniosła,
Że nie szło tam o sejmik ani wybór posła,
Że musiała być wojna - przeciw komu? kiedy?
Trudno zgadnąc, zapewne z Turki albo Szwedy;
Pewno Siciński króla do Upity zwabił,
Oddał w ręce najezdzcom i ojczyznę zabił.
 
Chciał dalej rzecz prowadzić, lecz sługa kościoła
Zezem nań spozierając: "Niedobrze - zawoła -
Jeśli księdza plebana chcą uczyć dzwonniki,
Jeżeli przed siwymi biorą głos młodziki.
Ja wam opowiem jako najlepiej świadomy:
Nie sejmik ani wojna ściąga niebios gromy,
Lecz bezbożność. Siciński, wyrzeklszy się wiary,
Zabrał, jak mówią, grunta należne do fary,
Nie chciał płacić dziesięcin, nie bywał w kościele,
Pędził chłopów do pracy w święta i niedziele;
Chociaż mu nieraz biskup listami zagrażał,
Choć go wyklął z ambony - Siciński nie zważał.
W święto Bożego Ciała, pod samo południe,
Gdy msza była w kaplicy, kazał kopać studnię.
Dokopał się swej zguby i powszechnej szkody:
Bo z owej studni tyle wybuchnęło wody,
Że pola, kędy niegdyś bujały pszenice,
Zarosły w paproć, łąki poszły w trzęsawice.
Sicińskiego, jak słusznie Pan Sędzia namienił,
Piorun zabił, dom spalił, potomstwo wyplenił.
Trup, klątwą uderzony, dotąd cały stoi:
Ziemia go przyjąć nie chce, robactwo się boi;
Nie znalazłszy na ziemi święconej spoczynku,
Strasząc ludzi, rzec można, wala się po rynku,
Bo go nieraz dziad jaki, uniósłszy z cmentarza,
Wlecze w szabas do karczmy straszyć arendarza".
Skończył i drzwi stodoły odemknął. Tam stało
Szkaradne, starożytne nieboszczyka ciało.
Nogi długie i czarne sterczą mu jak szczudła,
Ręce na krzyż złamane, twarz głęboko wchudła.
Oblicze wywędzone brud śmiertelny szpeci;
Usta wypsute, przez nie ząb gdzieniegdzie świeci.
Zresztą nietknięta ciała zdrowego budowa,
Postać ludzką, od żywej niezbyt różną, chowa.
Twarz nawet właściwego nie traci wyrazu;
A jako na powierzchni starego obrazu,
Jeżeli mogły rysy pierwiastkowe zostać,
W tych resztach jeszcze dawna przebija się postać:
Tak owa twarz choć ogniem żywotnym nie płonie,
Lecz kto ją znał za życia, poznałby po zgonie.
Za pierwszym rzutem oka cóś takiego widać,
Czego żadnymi słowy nie podobna wydać.
Dzikość, szpecąca żywych oblicze zbrodniarzy,
Zda się dotąd zamarła grozić z jego twarzy;
Dotąd zdradziecka radość w ustach się uśmiécha,
Gniew rozbójniczy w czole, nade brwiami pycha.
Barki na dół pochylił, głową na pierś zwisnął,
Zda się, że ciężar hańby do ziemi go cisnął
Albo że ręka gwałtu z piekieł go wywlekła,
I znowu rad by gwałtem powracać do piekła.
 
Jeżeli jama, w której łotrowie mieszkali,
Chociaż ją ludzie skruszą lub piorun rozwali,
Dzikością swych położeń i krwawym ogromem
W gruzach daje odgadnąć, czyim była domem;
Gdy węża po zrzuconej rozpoznasz skorupie:
Poznalbym Sicińskiego żywot po tym trupie.
 
"O towarzysze! - rzekłem - po coście niezgodni?
On był nie jednej winien, ale wszystkich zbrodni;
Jego trucizną naród zdurzony oszalał,
On królom ręce związał, kraj klęskami zalał!" -
 
A pomyślałem w duszy: - cóż są gminne dzieje?
Popiół, w którym zaledwie iskra prawdy tleje;
Hieroglif mchem zarosłe zdobiący kamienie;
Napis, którym spowite usnęło znaczenie;
Odgłos sławy, wiejący przez lat oceany,
Odbity o wypadki, o kłamstwa złamany,
Godzien śmiechu uczonych: lecz nim się zaśmieje,
Niechaj powie uczony, czym są wszystkie dzieje?
r. 1825. Odessa

Powrót taty

"Pójdźcie, o dziatki, pójdźcie wszystkie razem
Za miasto, pod słup na wzgórek,
Tam przed cudownym klęknijcie obrazem,
Pobożnie zmówcie paciórek.
 
Tato nie wraca; ranki i wieczory
We łzach go czekam i trwodze;
Rozlały rzeki, pełne zwierza bory
I pełno zbójców na drodze".
 
Słysząc to dziatki biegą wszystkie razem,
Za miasto, pod słup na wzgórek,
Tam przed cudownym klękają obrazem
I zaczynają paciórek.
 
Całują ziemię, potem: "W imię Ojca,
Syna i Ducha świętego,
Bądź pochwalona, przenajświętsza Trójca,
Teraz i czasu wszelkiego".
 
Potem: Ojcze nasz i Zdrowaś, i Wierzę,
Dziesięcioro i koronki,
A kiedy całe zmówili pacierze,
Wyjmą książeczkę z kieszonki:
 
I litaniją do Najświętszej Matki
Starszy brat śpiewa, a z bratem
"Najświętsza Matko - przyśpiewują dziatki,
Zmiłuj się, zmiłuj nad tatem!"
 
Wtem słychać tarkot, wozy jadą drogą
I wóz znajomy na przedzie;
Skoczyły dzieci i krzyczą jak mogą:
"Tato, ach, tato nasz jedzie!"
 
Obaczył kupiec, łzy radośne leje,
Z wozu na ziemię wylata;
"Ha, jak się macie, co się u was dzieje?
Czyście tęskniły do tata?
 
Mama czy zdrowa? ciotunia? domowi?
A ot rozynki w koszyku".
Ten sobie mówi, a ten sobie mówi,
Pełno radości i krzyku.
 
Ruszajcie - kupiec na sługi zawoła -
Ja z dziećmi pójdę ku miastu".
Idzie... aż zbójcy obskoczą dokoła,
A zbójców było dwunastu.
 
Brody ich długie, kręcone wąsiska,
Wzrok dziki, suknia plugawa;
Noże za pasem, miecz u boku błyska,
W ręku ogromna buława.
 
Krzyknęły dziatki, do ojca przypadły,
Tulą się pod płaszcz na łonie;
Truchleją sługi, struchlał pan wybladły,
Drżące ku zbójcom wzniósł dłonie.
 
"Ach, bierzcie wozy, ach, bierzcie dostatek,
Tylko puszczajcie nas zdrowo,
Nie róbcie małych sierotami dziatek
I młodej małżonki wdową".
 
Nie słucha zgraja, ten już wóz wyprzęga,
Zabiera konie, a drugi
"Pieniędzy!" krzyczy i buławą sięga,
Ów z mieczem wpada na sługi.
 
Wtem: "Stójcie, stójcie!" - krzyknie starszy zbójca
I spędza bandę precz z drogi,
A wypuściwszy i dzieci, i ojca,
"Idźcie, rzekł, dalej bez trwogi".
 
Kupiec dziękuje, a zbójca odpowie:
"Nie dziękuj, wyznam ci szczerze,
Pierwszy bym pałkę strzaskał na twej głowie,
Gdyby nie dziatek pacierze.
 
Dziatki sprawiły, że uchodzisz cało,
Darzą cię życiem i zdrowiem;
Im więc podziękuj za to, co się stało,
A jak się stało, opowiem.
 
Z dawna już słysząc o przejeździe kupca,
I ja, i moje kamraty,
Tutaj za miastem, przy wzgórku u słupca
Zasiadaliśmy na czaty.
 
Dzisiaj nadchodzę, patrzę między chrusty,
Modlą się dziatki do Boga,
Słucham, z początku porwał mię śmiech pusty,
A potem litość i trwoga.
 
Słucham, ojczyste przyszły na myśl strony,
Buława upadła z ręki;
Ach! ja mam żonę, i u mojej żony
Jest synek taki maleńki.
 
Kupcze! jedź w miasto, ja do lasu muszę;
Wy, dziatki, na ten pagórek
Biegajcie sobie, i za moję duszę
Zmówcie też czasem paciórek".
 

‹‹ 1 2 15 16 17 18 19 20 21 ››