Wiersze - Achilles

Achilles

                                         "Na mieczu moim były wtenczas wieki...."
                                                                                                                                                                                           Juliusz Słowacki, Król - Duch
 
Pełzałem, nędzny, w niskim życia lesie,
związane mając w pęto obie ręce -
słuchałem słowa - skąd je wiatr przyniesie,
choćby się w wilczej rodziło paszczęce -
błądziłem okiem niemym po bezkresie,
głupi, spojrzenia szukając mej męce -
trzody, pędzonej po pastwisku, wspólnik,
w żyłach bez własnej krwi - skuty niewolnik.
 
Wśród cudnych widzeń Piękności na oczach,
poprzez różowomarmurowe ciała,
przez blask świecący, jak złoto, w warkoczach,
ze wzrokiem lśniącym, jak staw, kiedy pała,
południa światło zwierciedląc w roztoczach -
mnie smutna, ciemna żałoba widniała,
mara, w źrenice wbita wiekuiście,
w czarny owita płaszcza i w zwiędłe liście.
 
Widziałem Życie - lecz ono odległe
grało ode mnie, znaczonemu nocy -
i myśli moje, jak konie rozbiegłe,
jeden trzask bicza spędzał do bezmocy -
wstyd mnie pożerał  - moją własną cegłę
kładłem, budując cudzym do pomocy
piersion warownie i wznosząc budowę,
z której mróz padał na pierś, noc na głowę.
 
Jak Dant, przez piekło kroczyłem za życie -
a tym okropniej, że czułem rąk siłę -
lecz w sercu wszczęły mi się pleśnie gnicia
i żyjąc - czułem pod sobą mogiłę --
i te cmentarne, przytłumione wycia --
i te wyziewy wnętrzne, trupie, zgniłe --
i to poznanie nikczemne, padalcze:
że nie o Życie ja -- lecz z śmiercią walczę!
 
Nie Życia sięgam - lecz się śmierci bronię,
parias, wyzuty poza prawo ludzi,
któremu matka, kołysząca w łonie,
już ducha modły błagalnymi studzi,
któremu pierwszy raz składają dłonie
nie do radości, lecz się matka trudzi
wyuczyć usta niemowlęce: prośbą -
a pierwszy duszy dech - jest oddech groźbą.
 
Ona to, jako tęcza nad kołyską
od krańca w kraniec łuk ogromny włóczy,
wisi - jak tęcza, siedmiu barw siedlisko,
którymi oko barw świata się uczy -
w błękit daleki wpięta - oczu blisko,
jasna jak piorun migocący w tuczy,
złowieszcza jak zarazy powienie -
Groźba - polskiego dziecka pierwsze tchnienie.
 
O ziemio, któraś znała tę udrękę
na wskróś, do gruntu - i wiek nie oczyści
ścian - w których życiem nazywano mękę,
naw - gdzie modlitwą był żar nienawiści - -
jedyną: ujścia - Bóg zbierał podziękę -
nad zemstę większej nie znano korzyści,
gdzie nikt nie słyszał nigdy, przez wiek życia,
we własnych swoich piersiach serca bicia.
 
Serc prawdziwego dźwięku... O boleści
godzino - gdyś ty jawił się przede mną
w zbroi, gdzie łuska stalowa wzrok pieści,
hełm grzywą spływa purpurowociemną
i stal złocona purpurą szeleści,
w dłoń twej jawór - - wzrok chwałą nadziemną
świeci - - po skórach lwich idąc kobiercem:
gdyś tak zeszedł i stanął przed sercem!...
 
O Achillesie - myśli młodej boże!
W proch upadłem przed tobą - - zgniecony!
Gardziłeś ręką - - która nic nie może!
Oczyma trząsłe - podłymi ramiony!
Jam w duchu moim czuł ogniste noże,
bom znał się twoim synem urodzony,
bom znał się synem twym - - i w podłym szlochu
zdeptany leżał w kurz - - oplwany w prochu!....
 
Jakaż to ręka, jak ręka olbrzyma,
za barki moje chwyciła i wstrząsa - -
z oczu mych nagle łzy bólu wyżyma,
w dłonie mi rzuca broń, co żre i kąsa - -
serca się mego, jak Łazarza, ima,
wskrzesza, ze zgniłych je pleśni otrząsa,
w usta mi wpiera dech - - i czarnoksięstwo -
w rycerza zmienia proch, żałobę w męstwo!
 
Ten, co z wściekłością bezsilną pożera
piasek - aż do nóg pogromcy zwalony -
i sam już nie znał: czy żył - czy umierał -
kim jest, co w piersi nosi pokrwawionej -
i rany własną ręką rozdzierał,
ażeby spojrzeć: czy jeszcze czerwony
strumień krwi krąży mu w serdecznej żyle -
lub czy już zakrzepł, jak trupem w mogile:
 
ten nagle zrywa się - podźwiga ramię -
salwą swej broni krzycząc: że jest żywy!
w Życia pojawia się ogromnej bramie
jak zapomniany cień - przybysz prawdziwy!
Jak wściekły, sztaby żelaza rozłamie,
umarłe wskrzesza i zapadłe dziwy,
Niepodobnemu daje zew i pole,
w karabin kładąc cud - i wiary wolę!
 
O karabinie polskiego żołnierza,
śmiertelny kwiacie, bujny ponad kwiaty!
W tobie lud święci broń swego rycerza,
w przędzy mąk swoich wijąc cię szkarłaty!
Tyś poświęconą jest arką przymierza
między dawnymi a nowymi laty,
do ciebie serce okrwawione wiodło,
za tobą tęsknił ból - - tyś Polski godło!
 
Kto mieczem walczył, ten od miecza ginie,
kto mieczem zginął, ten mieczem powstanie -
na dyplomowym śmierci pergaminie
Polsce wyryje bagnet:  zmartwychwstanie...
Chwyciłem ciebie w dłoń - w tobie się ninie
maluje ducha zew i serc błyskanie -
nie będę dłużej w ziemi tył się kretem - -
do słońca! Grobu sklep przedrę bagnetem!
 
Do słońca! Choćby tak patrzało we mnie,
jak nieśmiertelny wzrok Achillesowy:
nie zniżę powiek! Bowiem precz ode mnie
płaszcz niewolniczy pchnąłem i okowy!
Nie żyję więcej trwożnie i nikczemnie,
królewski żywot rozpocząłem nowy,
we mnie to Król-Duch polskiego żytwota
wstąpił, jak w morze jasność zorzy złota!
 
Jam to był śniony przez najwyższe duchy
i ja wołany rozpaczy zwątpieniem -
jak cień chodziłem u wrót - - w domie słuchy
krok mój słyszały we śnie - - byłem cieniem - -
koło zagrody błądząc, jak liść suchy,
zdałem się nigdy nie zistnym wcieleniem - -
myślano: pierwszy tak by mnie spopielił - -
a oto jestem żyw - w życiem się wcielił!
 
Na barkach moich dłoń leży niezłomna,
bark nie ugina - lecz pędu dodawa -
zjawa mych oczu stanęła ogromna,
ja sam tę zjawę widzę - i jam zjawa - -
na wieki myśl mnie związała potomna
w jedno, co waży szalą:  ż y w o t - s ł a w a -
i w Achillesa znak, Achilles nowy,
idę, wołając, cień Leonidowy.
 
Na Termopilach jam, który zda sprawę - -
gdyby stanęli męże nad mogiłą,
zobaczą piersi otwarte i krwawe
i niech spytają mnie: w i e l u  w a s  b y ł o?
Na Termopilach sława grzmi o sławę,
jak bryła złota zwarta z złota bryłą,
i nie zawsztydza mię ani nie przestraszy
wieniec na głowie róż i wino w czaszy!
 
I dzisiaj idzie głos między górami
i opowieści płyną poprzez chmury - -
zmierzyłem w duchu się ze Spartanami,
o Termopilem zagrzmiał rodne góry!
Lud swoje serce do rąk moich da mi,
gdy w płomień porwę mój ten lud tortury,
a z tego serca, raz je wziąwszy w ręce,
piorun wywołam i pożatr wyświęcę!
 
Pożarem tylko lud ten wstanie z leży!
Pożarem tylko krew swych zył oczyści!
W pożarze tylko sam w siebie uwierzy,
Chrystusa swego widząc w nienawiści!
W gniewie i pysze z ludami się zmierzy,
poczuje, że się we krwi Bytem iści -
Prawo zdobędzie wolą rzek, co płyną,
rwą tamy, łamią grunt, trzęsą krainą.
 
Pożarem tylko sam siebie zdobędzie!
Pożarem tylko sam siebie odkupi!
Gdy wyjdzie, jako mosiądz za krawędzie
palenisk, w ziemię jak posąg się wsłupi,
gdy wstanie, Życia wznowione narzędzie,
precz odrzuciwszy płaszcz i zaduch trupi,
i  złotym światu otrąbi się rogiem:
dewizą będzie mu Stal - Cyfra Bogiem!
 
Ja go wywiodę w światło, Król-Duch prawy,
Achillesową powołan prawicą,
którym to poznał, że tu trzeba sławy
i sławę nabył śmierci błyskawicą -
jutrzni i z ognia światu dać znać lico
i w Achillesa przeistoczyć siebie -
aż naród serce swe w sobie odgrzebie....
 
A nie jest dla mnie tajemnicą żadną
tego narodu strach - i bojaźń wiary -
jego żebraczy lęk,  że łachman skradną,
który go liczył w ludy, nie zaś - w mary;
ten strach rozbitka, aby nie pójść na dno,
strach katorżnika nowej, cięższej kary -
lecz wierzę - jakem śłubował odwadze:
że go na słońca blask z nocy prowadzę...
 
Chociażbym upadł w drodze: dziesięć razy
powstawać będę, rodząc nowe czyny;
a czyny moje, jak milowe głazy,
gościniec będą wieść do Snu krainy.
Duch mój jest synem Wiary i Ekstazy,
nie może zbitym być, jako dzban z gliny,
powstawać będzie, jak feniks z popiołu,
dopóki wieńca nie zdobędzie czołu.
 
Jedną jest droga moja, w jaką stronę
kolwiek się zwrócę - nikt przy mnie nie stawa -
jestem jak kryształ czysty, blaskiem płonę
jak diament, co się z niczym skuć nie dawa;
w  niczyjej toni cieniem mym nie tonę
ani się ucho czyjej gry napawa -
wskroś sam przez siebie, nikomu nie dłużny,
idę wśród ludzi jak obcy podróżny.
 
Jedną jest droga moja, bez różnicy,
czybym na prawo zboczył, czy na lewo -
przede mnną Słowo trzaska w błyskawicy,
co Deszczu Ziemi ma spłynąć ulewą:
wiem, czego szukam - - z bezsennej źrenicy
nie tracę gwiazdy, co jest niebios mewą,
wysoko wzbitą, na skrzydle upiętą,
żeglarzom ziemię wieszczącą i święto.
 
(O, w jakież wielkie, mgliste wysokości
spogląda moja otwarta źrenica - -
jestem brat ciszy, jestem syn światłości,
jestem chowany w wierze: bezgranica - -
precz poza siebie rzucam ścierw i kości -
lecę, gdzie świeci Jutrznia krasolica -
duch - gdybym duchem nie był, czyżby ciało
śmiertelny zniosło pot, trud wytrzymało....
 
Widzialnym cień mój na ziemi, nie Życie -
nie mej istoty treść, cor ządzi dłonią - -
jestem ptak, który żegluje w błękicie,
gdy tam, na ziemi, walczę krwawą bronią - -
serca mojego gwiazdy słyszą bicie,
Król-Duch, co doli kieruje harmonią - -
jak anioł w skrzydła biorę Polskę chorą,
jak aniołowie duszę dziecka biorą.)
 
Aniołem-Stróżem jestem mej ojczyzny,
co Bogu za nią ma zdać porachunek -
z jej piersi plamy ja zmywam zgnilizny
i ja Judasza z wargi pocałunek -
jak rola: kłosem ofiar jestem żyzny,
jako w gorączce gąbka: daję trunek - -
i porachunek straszny w sobie niosę
pomiędzy ostry mieczy i między kosę....
 
Kto widział ducha mojego szarpanie,
kto widział ducha mojego obawy - - 
jestem jak siewca na przymorskim łanie,
jestem jak cieśla pod zarwiskiem lawy - -
przecież jest we mnie zew, sił zawołanie -
stanąłem - upiór z cmentarzyska krwawy -
na usta wziąłem uśmiech dziecka siłą -
aby zjawienie moje, jak chcę, było!
 
O karabinie polskiego żołnierza!
Tragiczne, straszne zaprzeczenie ducha!
Stal twoja kuta jest z modłów pacierza,
którym pogardza człowiek, Bóg nie słucha - -
młot, co cię kowa, o piersi uderza,
gdzie serce leży, jako żużla sucha,
spalona ogniem rozpaczy, kamienna,
serce, co jeden zna wyraz:  Gehenna!...
 
Z taką ja bronią wstał i naprzód idę,
zapatrzon w jedno promieniste słowo,
w źrenice biorę zbrodnię i ohydę,
w pierś cios i czarę trucizn piołunową - -
znam wszystko - myśli moje jasnowide
tłumię, bo wierzę w mą moc powrotową,
w konieczność moją i w ten dzień zwycięski,
który przyzywam - wnuk hańby, syn klęski....
 
Jeślibym zbłądził: błąd mój błędem będzie
potoku, co się dostał na mieliznę -
lecz w morze płynąc, on się wydobędzie,
bo musi w swoją powrócić ojczyznę -
tak ja: skąd wstałem, tam idę - w rozpędzie
Najwyższej Woli świata. Gdzie krwią bryznę,
rodzi się Wola, z której sam powstałem -
Wolność, kupiona krwią - dla duchów ciałem.