Wiersze - Historia pana Sztajna

Historia pana Sztajna

Dzień zmęczony niezmiennym trwaniem między wschodem a zachodem, wplótł niechcący swój   
azymut między sztywną klapę tornistra, a mój świeżo wykrochmalony biały kołnierzyk.
Wiedziałem już, że będzie on szczególny, kiedy kopiąc czarny bazaltowy kamien poczułem jak ten oddał  mi kopnięcie, powodując skurcz palców lewej stopy. Zacisnąłem z całej siły zęby i zacząłem pocić się z bólu, ale kurz wzniecany przez złośliwy wiatr nie pozwolił mi się na nim skupić,
i tak drapiąc się po karku i kulejąc na lewą stopę dokuśtykałem do budy.
Dzwonek przeciął moje spóźnienie na pół i tak z zaciśniętymi ustami milcząco usiadłem w  ostatniej ławce.
                       Moja klasa czwarta B była jakby żywcem wyjętą prosto z podręcznika numerologii.
Po jej lewej stronie  siedzieli piątkowicze, po prawej czwórkowicze i trójki  z plusem, a po środku i na samym końcu dwójkowicze na szynach albo bez. Skąd ten układ, tak do dzisiaj, to żaden z nas nie jest tego pewny ale "dyro" prawdopodobnie podzielił nas jak "układ Mendelejewa" na jednostki - pierwiastki szlachetne, z których coś wartościowego wyrośnie  i na pierwiastki poślednie
lub roztwory co najmniej o mętnym niejasnym składzie.
- Co masz na śniadanie ? – spytał mój sąsiad z ostatniej ławki.
- Chleb z białym serem ! –
- E , ja mam tylko jabłko –
 - To może się zamienimy, zaproponował Molek...(miał podobne przezwisko jak jego
ojciec Kurdemol tylko, że jego zdrabnialiśmy pomijając kurde)
Po uwolnieniu od drugiego śniadania byłem już na tyle lekki, że na wszelki wypadek przygładziłem płasko kołnierzyk. Czasami postawiony działał jak śmigło albo tak mi się tylko wydawało,  i często wówczas zamykając oczy,  wypuszczałem moje marzenia przez uchylone okna na wolność. Czasem wracały ale najczęściej odlatywały jak ptaki z klatki, tak, iż musiałem czekać aż do nocy, a ta  zwracała mi je najczęściej w postaci galerii uśpionych obrazów lub łamigłówek nie do rozwiązania.
               
                  Dzisiejszy dzień był zarazem ostatnim dniem lata, dmuchawce uwalniały babie lato, tak
przynajmniej wydawało mi się, gdy z całej siły kopałem w ich łodygi, a te brudziły moje     
szare podkolanówki białym sokiem. Marzyłem, żeby iść już do domu i zrzucić tornister z książkami byle gdzie i byle dalej od zadanych lekcji, czytanek i tabliczki mnożenia. Niestety jeszcze dwie lekcje dzieliły mnie od upragnionej rowerowej gonitwy dookoła ogródków działkowych i pobliskiego wysypiska  śmieci z tyłu górki Blacharskiej i ul.Skarbowców.  Na razie z lękiem i zdwojoną ciekawością  wsłuchiwaliśmy się w odgłosy pojedynczych strzałów dobiegających z pobliskiego leśnego poligonu. Bardzo często zaraz po lekcjach zapominając o rowerach, piłkach, wymarłym opuszczonym oporowskim krematorium i niemieckim cmentarzu na którym podobno w nocy  straszyli bezgłowi esmani, szliśmy całą klasą na pobliską łąkę szukając ciepłych jeszcze łusek po nabojach. Kładliśmy się w wykopanych przez żołnierzy płytkich wnękach i wdychając spalony zapach ziemi wyobrażaliśmy sobie jak idziemy wyprostowani tyralierą na majaczące we mgle nieprzyjacielskie czołgi. Wtedy najczęściej z odsieczą przychodzili nam wojskowi  żandarmi wyciągając nas z niskich transzei jak obłe pozbawione jeszcze skorupki ślimaki, albo pędzący często przed nimi dziadkowie z  laskami, zerwanymi naprędce gałęziami lub
paskami od spodni rozpędzając resztkę naszej małej armii do domów na późny obiad lub kolację.
Przedostatni dzwonek przerwał  wejście Alchemika, tak nazywaliśmy Czaję naszego
wychowawcę i zarazem nauczyciela chemii.


                                                               -   2 -

- Potrzebuję pięciu na ochotnika do rozładunku makulatury – rzucił zdecydowany i nie     
czekając na chętnych machając trzcinką, której bolesne skutki na naszych pośladkach znaliśmy 
prawie wszyscy na pamięć, wskazał na mnie, "Mola", "Grubego", "Małego" i "Niemowę"
zwanego Rybą. Chcąc nie chcąc,  a przecież wszyscy czekaliśmy na ostatni dzwonek    
obwieszczający kolejny rozejm między wiedzą a zabawą, szliśmy ciasno jeden za drugim
kopiąc się po kostkach. Nyska wyładowana po dach gazetami, starymi książkami przechylona na jeden bok stała tuż przy uchylonych skrzydłach drzwi, tak że w żaden znany nam sposób nie mogliśmy  niespostrzeżeni się ulotnić.
"Grubego" pchnęliśmy przodem uważając, że rozładunek dusznego nagrzanego "blaszaka" przekracza nasze siły. "Mały" pilnował go niczym strażnik, ale i tak baliśmy się go  wszyscy. Był bardzo szybki, a jego ciosy boleśnie żądliły, mimo opanowanych przez nas  wężowych uników. "Alchemik" rozstawił nas jednak w sztafetę. Mnie i "Molkowi" przypadło w udziale odbieranie luźno związanych wiązek i układanie ich w pakamerze pod schodami. Chemik stał przy nas i widać iż nadzorowanie nas sprawiało mu wyraźną przyjemność. Machał  nad naszymi głowami ostrą trzcinką, jakby  zapisywał w powietrzu nieznane nam wzory alchemiczne. Nasze plecy zastępowały rozległą  i nieskończoną płaszczyznę szkolnej tablicy. Zanim paczki dotarły do mnie przerzucane wzdłuż naszej sztafety, rozlatywały się w ręku tak, że  wkrótce skłębione gazety, książki bez okładek, obwoluty oddzieliwszy się od siebie lądowały u moich stóp jak zmęczone papierowe ptaki.
Nagle ostatni dzwonek rozczepił powietrze na miliony ogłuszonych cząstek, a te przyklejały się do nas niczym grudki świeżego błota. Al-chemik zagonił nas do komórki i kazał uporządkować na nowo fantastyczny bałagan uskrzydlający naszą wolną wyobraźnię, a sam pogonił okiełznać rozpierzchającą się na wszystkie strony czeredę pierwszo i drugoklasistów (jak już wspomniałem numerologia cały czas towarzyszyła naszym szkolnym czasom).
Wkrótce łagodnie stęchły zapach zmęczonego zadrukowanego papieru  ogarnął całe pomieszczenie,
a my zanurzaliśmy  głowy, w tych wzgórzach drukowanych liter, pagórkach wytłuszczonych nagłówków wciągając głęboko w  nozdrza zapach drukarskiej farby. Po chwili,  po kilku głębokich wdechach zakręciło mi się przed oczami.Usiadłem na wilgotnym stosie "Robotniczej". W skąpym świetle przesylabizowałem czerwonym nagłówek: Żydowscy Syjoniści do Izraela,
Żydzi do Palestyny, Wyjeżdżajcie do Syjonu, Nikt Was tu nie chce, Oddajcie nam nasze domy i kamienice.
                  Nie bardzo wiedziałem o co chodzi i wstydziłem się pytać kolegów, myślę, że byli w takiej samej sytuacji jak ja. Czułem jednak podświadomie, że te krzyczące drukowane jaskrawoczerwone nagłówki znaczą coś niedobrego. Potwierdzały to między innymi liczne wykrzykniki i cudzysłowy. Tak długo, jak długo trwała przerwa mogliśmy czytać bez ładu i składu różne wiadomości przerzucając się słowami, znakami przystankowymi, a czasem pytajnikami.
Odkrywaliśmy przy tym, jaką szczególną wagę dorośli przywiązywali do kupowania i zaczytywania się nimi w tramwaju, na przystankach, na ławkach w parku, w domu, przy stole, a szczególnie kultywowali ten rytuał zamykając się w toalecie, najczęściej z "Trybuną Ludu", "Słowem Polskim", czy "Głosem Robotniczym". Kiedy ostatnie paczki zostały na nowo związane i poukładane w piramidalne stosy nasza buda praktycznie opustoszała. Woźna, pani Maria zamknęła za nami  szybko drzwi i ostatnie promienie słonca zalały nas ciepłem odchodzącego lata.
             Zmęczeni, głodni, przesiąknęci stęchlizną wilgotnego papieru jak powstańcy z “Kanału” Wajdy nie mieliśmy już ochoty na wędrówkę po poligonie ani na gonitwy po pobliskim wysypisku
śmieci. Szedłem wzdłuż Beyzyma, obserwując jak "Gruby" gałęzią próbuje strząsnąć kiście laskowych orzechów. Marzyłem już o tym, by dotrzeć do domu, wrzucić coś “na ruszt” i wsiąść na rower zanim matka spyta o zadane lekcje.  Coś niepokojącego wisiało w powietrzu, czułem dziwną pustkę, jakby jakaś czarna dziura zawieszona nad moją głową otwierała na wylot niebo.
Przed oczyma ciągle miałem czerwone krzyczące nagłówki i kojarzyłem coraz więcej drobnych faktów zapowiadających nieodwracalne zmiany w naszej dzielnicy Wrocławia - Fabrycznej
województwie, a może i w całym kraju.


                                                               -  3  -


Przypomniałem sobie jak sąsiadki mówiły coś o tym, że w całym mieście zabrakło nagle bagażowych taksówek i ciężarówek, a także, iż nasi współlokatorzy wyprzedają różne rzeczy: pościel, obrusy, meble, sprzęt kuchenny. Fakt ten skojarzyłem dopiero teraz pomimo, że matka ostatnio przyniosła od pani Sztajn poduszki, kołdrę i małe wyszywane "jaśki".
                                                        
            Zjadłem naprędce zupę i zniosłem na podwórko, nie czując już ani zmęczenia ani bólu. gdzie stało  moje upragnione zmaterializowane marzenie – czerwony rower, dopiero co kupiony przez mamuśkę na raty w ORS-ie...
                  Zachód słońca leniwie wtaczał się na nieboskłon, kiedy “wykręcałem” rowerowe ósemki między aleją Przodowników Pracy, rosnącymi na niej  topolami a górką Pafawag.
   Osiem, osiemdziesiąt osiem, osiemset osiemdziesiąt...splatałem je w ciężkie “warkocze” wierny przysiędze złożonej mojej rodzicielce, ze nie będę wyjeżdżał dalej niż poza widok z okna poddasza.
Ósemki tak przyzwyczaiły się do siebie, iż po jakimś czasie mogłem “wjeżdżać” na nie bez trzymanki w ekwilibrystycznym tańcu kierownicą. Co jakiś czas mijałem na końcu ulicy zakład krawiecki pana Sztajna (to on szył nasze palta i komunijne garnitury). O tej porze tylko pani Sztajn pochylona w świetle nisko wiszącej lampy nad stosem płaszczy, wcerowywała w ich znoszone dusze nadzieję na następne życie. Jej palce “ubrane” w metalowe naparstki, w rozproszonym świetle  podobne były do magicznych ruchliwych macek.
              Przy kolejnej próbie ósemkowego zapisu, odbijając się od krawężnika, zaryłem błotnikiem w rynnę. Stanąłem naprzeciwko szwalni. W głębi dostrzegłem pana Sztajna i sylwetkę kogoś kogo nie znałem. Obcy w długim płaszczu z celty zapisywał coś w ołówkiem kopiowym w zeszycie.
Pochyleni nad singerowskimi maszynami do szycia rozmawali pochleni nisko prawie stykając się głowami, jak gdyby obaj dziękowali sobie za to spotkanie lub głośno mu się dziwili.
             Maszyny do szycia nakryte pokrowcami przez zakurzoną szybę podobne były do nieruchomych figur woskowych. Manekiny stały jakby lekko zniecierpliwione niepotrzebnym upływem czasu. Kres tego miejsca nieuchronnie wyczerpywał swoją władzę nad nim. Wszystkie sprane, kręte scieżki krawieckich ściegów zbiegały się właśnie tu, w tym jednym miejscu, jak na rozstajach dróg kierujących nas ku nieznanemu przeznaczeniu.
                Obserwowałem jak pan Sztajn podniósł głos i zaczął nagle kłocić się z nieznajomym gestykulując dłońmi, tak jakby "licytował" całe swoje królestwo, w którym spędził większość czasu darowanego mu przez życie. Przez moment wydawało mi się, że ich płaszcze uniosły poły nasłuchując wyniku sporu. Tylko pani Sztajn "uzbrojona" w igły, nici i naparstki zdawała się być nieczułą na ich podniesione głosy.
                    Naprawiłem koło i nasłuchując, dalej jeździłem brzegiem chodnika zerkając mimo woli do okien  krawieckiego zakładu. Nagle ze sterty płaszczy buchnęły języki ognia, na początku pełgały pojedynczo, nieśmiało, aby  za chwilę zająć całą stertę ubrań, przepychając się jedne przez drugie jak w przymierzalni. Było to takie nagłe, iż zdążyłem tylko wykręcić ostatnie pół ósemki i znieruchomiałem oparty o ramę.
                  Pani Sztajn zerwała się z niemym krzykiem i wybiegła jak z obrazu Muncha mając przed sobą kładkę chybotliwego drewnianego progu, a pan Sztajn stał z rękami uniesionymi do góry, jakby modlił się za płaszcze, kurtki, spodnie pozostawione mu przez ludzi do krawieckiej reinkarnacji. Teraz ogień, który pojawił się niespodziewanie pod trzema postaciami: rozjemcy, sędziego i świadka,  skąpał całe pomieszczenie w kłębach dymu i płomieni. Dopiero po chwili doszły mnie krzyki przechodniów i przypadkowych świadków. Część skupiła się wokół pani Sztajn, która chwiejąc się na nogach  niemo zaciskała sztywno palce jak piąstki dziecka, aż słychać było zgrzyt naparstków na każdym z nich. Nieznajomy zaś patrzył prosto w ogien, jakby liczył coraz to nowe płomienie i zapisywał je w tajnym raporcie pamięci. Pan Sztajn po chwili zobojętniał podobnie jak jego żona, zwrócił wzrok w kierunku dachu, a może jeszcze wyżej, jakby spiskował z Jahwe, i pod nosem mamrotał bezgłośnie sobie tylko znany tekst nie wiem -  modlitwy, prośby czy też przekleństwa.              
                 
                                                                 -   4  -

     Jego świat po raz kolejny płonął zauroczony swoją zagładą. Wystawiony do wiatru albo na pastwę ognia wydawał  z siebie tylko cichy syk jak wąż, który ucieka z utraconego raju w chwili spełnienia się  pierworodnego grzechu.
Zamknąłem oczy, żar i dym wgryzał się pod powieki.W tej samej chwili starałem się przypomnieć sobie jakieś znane mi zaklęcie cofające ogień...                                                    
           Te które znałem na pamięć... hokus pokus, abrakadabra..powtarzane bez końca
nie zadziałały przestraszone i zarazem zauroczone obrazem ognistej zagłady.
Niestety słowa, jeszcze przed ich wypowiedzeniem ulatniały się jak popiół wraz z  kurtyną  gorącego powietrza.
              
Nigdy już po tym pożarze nie spotkałem rodziny Sztajnów. Dostałem potem jakiejś dziwnej temperatury i matula kazała mi zostać w łóżku. Pamiętam tylko, że z uchylonego okna  na poddaszu dostrzegłem drewniane szafy, krzesła, kule tobołów i stłoczonych wokół przyczepy sąsiadów.  Zachłysnąłem się słupem śmierdzącego dymu z wielkiego traktora, który powoli, wręcz ceremonialnie wywiózł Sztajnów z naszej ulicy w wielki nieznany im świat, widoczny spoza wiaduktu kolejowego i wieży ciśnień.
Kręta ścieżka ich własnego przeznaczenia, wydeptana między niebem a ziemią, między rozstajami dróg wiodła ich na pokuszenie. Podobna do jaskrawego gazetowego  nagłówka, wyrwanego przemocą ze znanego im rozkładu jazdy na jeden dzień albo na całe życie...

24-04/2005/15-05/2010 r