Wiersze - Bolesław Leśmian strona 7

Karczma

Między niebem a piekłem, wśród słynnych bezdroży,
Które lotem starannie pomija duch boży,
Stoi karczma, gdzie widma umarłych opojów
Święcą tryumf swych szałów pijackich i znojów.
Skąpiec, co mrąc, ostatnie połknął ametysty,
Znajdzie tu za dwa grosze nocleg wiekuisty -
I zbrodniarz, co w błysk noża zachował swą wiarę,
Zdoła tutaj niejedną nadybač ofiarę -
I nierządnica, sennym wabiąca pachnidłem,
Brwi nabytym w tej karczmie barwi błękitnidłem,
By się mizdrzyć do cieniów jakiegoś tłuściocha,
Co po śmierci w tych `barwach lubieżnie się kocha.
I są w karczmie grajkowie, stłoczeni w kapelę,
Co dbają o pląs cieniów i o ich wesele,
A grają im takiego szczękacza - brzękacza,
Ze karczma z tancerzami w otchłań się zatacza,
I przyzbą przytupując, wstrząsa tłum ich dziki,
Aż im w ślepiach migają te krwawe świerszczyki!
Jedna tylko za piecem ukryta starucha,
Mać pięciorga wisielców - tej wrzawy nie słucha
I pośmiertnie skułona, śni sobie po cichu
Cuda pierwszej miłości, spełnionej na strychu,
I zawzięcie słodkiemu oddana wspomnieniu,
Gra polkę - wytrzykąta na rdzawym grzebieniu.

Jesienią

Jesień, przez górskie idąc przełęcze,
Miast serca - liść mi szkarłatny wkłada -
Miast oczu - wtula dwie drobne tęcze
I śpiewa: "Ziemia kona już - blada,
Liść bez zieleni, kwiat bez motyli
Krew tysiącbarwną wysącza z siebie,
Jakby chciał w jednej odtworzyć chwili
Kolory wiosny - po jej pogrzebie!...
Tyś moim liściem, tyś moim kwiatem,
Bez żalu z całym żegnaj się światem!
Pij czar wspomnienia z jesiennej mgły!
Konaj i ty!"

- Konam! po całej konam przestrzeni
Od pól kobierca - do chmur kobierca!
Lecz pomnij - śmiercią piękna jesieni:
Człowiek jest kwiatem innego serca!...
Odkwitną kwiaty z śniegów powicia,
Gdy się odzłoci słońce na nowo!
Wyrwiesz je ze snu złotym kłom życia
I dawnych szeptów napełnisz mową!
Ale po mojej wiosny pogrzebie
Już nie odtworzysz blasków na niebie
I bezwładnego - w głębokim śnie -
Nie zbudzisz mnie!...

Ideały

Kształt jest najwyższym naszym ideałem,
W nim chcemy zmieścić wszechświat symetrycznie;
Duch w naszych myślach także stał się ciałem,
W cudowną formę zmieniony magicznie...
Iecz ideały czuć, zniżone gwałtem,
Tylko w marzeniach pierwowzorem wskrzesną!
Posąg jest wtedy najpiękniejszym kształtem,
Gdy każda linia jego bezcielesną!
Oto największa niedorzeczność życia,
Spełniona bogów dziwnym przekroczeniem:
Myśl się nie mieści w naszych form powicia,
A kształty bledną przed cudnym marzeniem!
Był człowiek jeden, co ludzi zrozumiał
T duszę za nich oddał na męczeństwo:
Pojął moc serca i oto się zdumiał,
Gdy zoczył w sercu boga podobieństwo!
O, tak! my bogi lub raczej półbogi,
Półbogi w życiu, bogi - w ideale,
Dwie nam są losów wyznaczone drogi:
Sługi i pana, co włada wspaniale!
Niech zrozumieją nędznej ziemi syny
Tej smutnej bajki niepojęty wątek,
Ze nawet niebo ma swe narodziny,
Ze nawet bogi mają swój początek!
My chcemy ująć myśli w słów kajdany
I przelać w formę swych marzeń tajniki,
By zmysłom obraz nieba dać nieznany
Lub swej potędze postawić pomniki!...
Ale są myśli, ale są uczucia,
Dla których nie ma kształtu ni wyrazu,
Dla których słowo jest kroplą otrucia
I które nikną w objęciach obrazu!...
Są takie prawdy najwyższe i święte,
W krąg otoczone tajemnic krainą,
Które, jakoby we dźwięki zaklęte,
Tylko melodią gdzieś - w bezmiary płyną!...
I nieraz sobie,- słysząc grę, wymarzę
Jakiś świat inny na cichym błękicie
I w tym spokojnym, cudownym obszarze
Pełne melodii, pełne dźwięków życie!...
Gdybym dosięgną! takiego istnienia,
Co się za grobem może ucieleśni,
Wtenczas by moje skrzydlate marzenia
Żądały więcej niż dźwięku i pieśni!...
O! czemu, czemu ja nie jestem w stanic
Tylko marzeniem i żyć, i odczuwać!
Czemu ja muszę spoglądać w otchłanie
I życie Boga sam w sobie zatruwać!
Czy mi nie dosyć, że prawda nade mną
Swoją bezwzględną jaśnieje budową?
Czemuż ją zowie fałszywą i ciemną,
Póki jej w ciasne nie zasklepię słowo?
I całe wieki w łzach i trudzie płyną,
Zęby ten wyraz odnaleźć ukryty;
Żadną mi wieczność nie błyśnie godziną
I jestem sługą: bóg we mnie zabity!
I cóż mi po tym, że mię słońce wlecze
W swoje złociste i promienne dale!
Czyż warto wiecznie we krwi broczyć miecze,
By za potęgę walczyć w ideale?

Gwiazdy

Tej nocy niebo w dreszczach od gwiazd mrugawicy
Kołysało swój bezmiar w sąsiednie bezmiary,
To w próżnię swe radosne unosząc pożary,
To zbliżając je znowu ku mojej źrenicy.

Patrzę, niby przez nagły w mej ślepocie wyłom,
A światy roziskrzone - zaledwo na mgnienie
Odsłaniają mym oczom, jak nieba mogiłom,
Dalekie, zatajone w srebrze ukwiecenie.

Odsłaniają swe jary, wzgórza i parowy,
Już z jednego szum borów płonących dolata,
Z drugiego - cisza grobów, a z trzeciego świata -
Krzyk o pomoc i zawiew południa lipcowy.

Zasłuchany, wpatrzony stoję tak do świtu,
Aż niebo wron zbudzonych przesłoni gromada,
Gwiazdy giną w jaśnistych roztopach błękitu,
I gąszcz rosy na rzęsach zbłyskanych osiada.

Skroń znużoną pochylam do stogu na łące,
Garścią rozcwierkanego rojem świerszczów siana
Rzeżwię oczy, smugami gwiazd jeszcze gorące,
I do snu odniałego padam na kolana.

I śni mi się i trwogą uderza do głowy
Krzyk o pomoc i zawiew południa lipcowy.

Eliasz

Wziął go wicher i uniósł na ognistym wozie.
Leciał rozzuchwalony w powietrzu i w grozie,
Płaszcz swój zrzucił na ziemię, by z wyżyn rozstania
Płaszczem ziemi dosięgnąć na znak pożegnania.

I odtąd już go nigdy na ziemi nie było.

Wszechświat stał mu się błędną wokół bezmogiłą.
Ledwo skrzyć się nadążył rozbłyskaniec boży,
By światłem zmuskać stada zdziczałych bezdroży.
W twarz go biły obłoków wzburzone jaśminy,
Wóz miotał w byle wieczność ognia rozprószyny,
A on patrzył w to tylko, co w dal się rozwidnia,
I górując - dołując, mknął, jak śród białydnia!
Jęczała Nieskończoność, kół miażdżona złością,
A gwiazdy rozpaczały nad Nieskończonością!

Zezem spojrzał na Wenus, w jej śmigłe zaświaty,
Gdzie się gęstwił do lotu ptak żywcem liściaty,
Co zaledwo się różnił od dębów i sosen
I tą właśnie różnicą leciał w sen-pierwosen.
Prażywicznych wybroczyn leśne ustoiny
Wywiały czad istnienia w pobliża męt siny,
I mroki, woń ożywczą węsząc bezrozumnie,
Zaroiły się wokół wroniście i tłumnie.
A prorok przetarł oczy i przynaglił biegu.

Rozpędzony na zawsze w tę noc bez noclegu
Saturn, niebem zdyszany, dniał w nurtach ciemnoty
I biegł ścieżką domyślną - niepochwycień złoty.
I Jowisz jak tęczowa przewinął się plucha,
I Neptun jak cienista przemknął zawierucha -
A wóz boży, płomienie rozchyżywszy czujne,
Minął słońca podwójne i słońca potrójne
I brnął w gąszcz, gdzie z nicością zmieszane na poły,
Włóczą się niedowcieleń pełzliwe męcioły.

Tu właśnie samo z siebie wyłonione Śnisko,
Mgłami się ocierając o wieczność pobliską,
Lęgło w chorym przezroczu jadowitą chatę
Z oknami rozwartymi na śmierci poświatę,
A niczyje i nikim nie będące ciało
Do jej progów omylnym łbem się przyśniwało,
By wygoić ich kurzem od dołu do góry
Rozjątrzoną bezdomność chciwej szczęścia skóry.

Tu tkwiły włóczyzmory, w swym konaniu zwinne,
Pstrocinami złych ślepi migotliwie czynne,
Strawione zaraźliwym liszajem niebytu,
A łase na ułonmą podobiznę świtu...
Tu mgławice dłużyły rąk wyłudę białą
W schłon próżni, gdzie się dotąd nic jeszcze nie stało -
Strzęp świata, zdruzganego na prochy w przestworzu,
Bławatkował zadumą o świetlącym zbożu...

Ale prorok, w tęsknoty zapodziany trudzie,
Nie zważał na to rojne w niebiosach bezludzie
Upojony tchem mgławic, zwycięsko rozpędny,
Wsparty o krawędź wozu, a sam - nadkrawędny
Ścigał bezkres i piersią czuł radość pościgu.
A gwiazdy, drobniejące za nim w okamigu,
I światy, co we wprawnym kołują obłędzie,
I to życie, co pragnie trwać zawsze i wszędzie,
I ziemskiego pobytu krzątliwa śródzielność,
Świat i zaświat i dusza - śmierć i nieśmiertelność -
Wszystko zbladło, zmarniało w wyżynnym wspomnieniu.
Jak sen, co śnić się nie chce, a śni się wbrew chceniu.

A właśnie uwikłany w czepliwym obłoku
Trup anioła, przelatał z bielmem śmierci w oku.
Dziwny zdał się w pobliżu ogrom tego ciała
I małość pustej śmierci, co w nim wciąż malała.
Skrzydłami się w pozgonny żal nad sobą śnieżył,
Coraz wyżej ulatał coraz wyżej nie żył!

Stąd już blisko do Boga! Już Eliasz zobaczył,
Jak Bóg Smugą świetlistą w chmurze się zaznaczył.
Oczom była dostępna tej Smugi połowa,
Resztę, blednąc, zgadywał, a Bóg rzekł te słowa
- "Chcę ci wyznać to, czego nie wyznam nikomu.
Świat mój mija się ze mną! Źle mi w moim domu!
Mogłem niegdyś przymusić nicość jeszcze młodą
Do uśmiechu w mrok inny! Mrok nie był przeszkodą...
Gdybym dał inny rozkaz, innych snów narzędzie,
Czy byłoby inaczej, niż jest i niż będzie ?. . ."

- "Śniłem o tym - rzekł prorok. I posłuszny słowu -
Śniłem`` - powtórzył ciszej, a Bóg mówił znowu
- "Życiem tworzył! ,Tak, właśnie! Nieodparte życie !
Na gwiazdach, na dnie jezior, na pagórów szczycie,
W lwich paszczękach, w kłach wężów i w snu pozawzroczach,
W jamach krecich, w łzach ludzkich, i w wargach i w oczach,
Nawet w miazgach padliny, w tumanach bez treści
Jeszcze coś się mocuje, krząta i szeleści!
Cóżem jeszcze mógł czynić ? Jaką wybrać drogę ?
To - wszystko. Twór skończony. Nic nad to nie mogę!"

I głos rozległ się echem i zamilkł niebawem.
Eliasz głosu Bożego słuchał mimopławem,
Ale biegu nie zwalniał. - "Smugo! - szepnął - Smugo!
Niech Cię z chmur tym imieniem wygarniam niedługo,
Nim zgaśniesz! .. . A gdy zgaśniesz, znowu powiem: Boże!
Nie wiem, gdzie Twoje brzegi, a gdzie znoje morze ?
Lecz wiem, żem policzony pomiędzy Twe ptaki
Chcę lecieć w Twoją przyszłość! O, daj mi lot taki!"
Zaiskrzyła się Smuga - i mrok bez oporu
Przyjął skrę... Coś błysnęło w pamięciach przestworu,
Lecz nastała ta cisza, co nic nie pamięta.
Słychać było, jak czas się po gwiazdach wałęta...

I rzekł Bóg: - "Chciałbym ciebie zachować zazdrośnie
Mym niebiosom. - Spójrz! Wszechświat ma się już ku wiośnie !"

Eliasz z wozu wynurzył swą pierś i urwiście
Zwisł nad głębią i dłonie w przód rozwiał, jak liście,
I tak trwał, niby nagła mroków uroślina,
Co pnączem swego ciała w bezmiary się wspina,
I wargami zmacawszy chłód gwiezdnych przezroczy,
Do Boga wzwyż i na wprost mówił w cztery oczy:
"Tak, mogło być inaczej ! Słowa śmiesznie złote
Dla zbłagania ciemności! Chcę iść w tę Innotę,
Chcę być tam, gdzieś nie bywał! Chcę walczyć sam na sam!
Niech czuję, że zwyciężam, lub wiem, że wygasam!

Chcę wzburzoną swobodą przekroczyć mą dolę!
Puść mię tam - w bezbożyznę! Puść - na wolną wolę!
Postroń wszystko, co było! Nie poskąp mi lotu!
Już - z Tobą! . . . Już - bez Ciebie! . . . Nie żądaj powrotu!"
Smuga zgasła, i Eliasz wziął jej Zmrok za zgodę.
Wiatr pobruździł głąb nieba, jak jeziorną wodę,
A on pędził naoślep i Zgasłą ominął.
Wolny, Bogu zbyteczny - sam teraz popłynął
Wyżej i niebezpieczniej w ten zmierzch ponadniebny!
Gdzie już nie ma stworzenia i Bóg - niepotrzebny!

Wszechświat skończył się... w oczach, niby gwiazd utrata,
Utkwiła mu ta nagła skończoność wszechświata.
Zmógł się z lotem ostatnią swych pragnień bezsiłą.

I odtąd już go nigdy w wszechświecie nie było.

Wóz się zachwiał. Skry jego, niby ślepie wilcze,
Lśniły, przejrzawszy na wskroś zamysły tubylcze.
I spełniło się:.. Eliasz czuł przez jedną chwilę,
Ze spełniło się właśnie... I czuł tylko tyle...
Pochłonęła go drętwa i pilna Ciszyzna.
Wiedział, że Bóg - daleko - że nic mu nie wyzna.
Dreszcz lęku w nim zanikał raz jeszcze - raz jeszcze -
I wstrząsnęły nim obce ciału przeciwdreszcze.
Czekał, do jakich mroków pierś chętną dołoni?
Dłoń wyciągnął w niewiedzę... Lecz minął czas dłoni!
Rozwarł oczy... Czas oczu minął niepochwytnie!
Już nie było błękitu, więc trwał bezbłękitnie.
Dróg, nie było, więc drogi na pewno nie zmylił,
I z wozu gasnącego w bezświat się wychylił,
By stwierdzić jasnowidztwem ostatniego tchnienia
Możliwość innej jawy, niż jawa Istnienia!

‹‹ 1 2 4 5 6 7 8 9 10 47 48 ››