Wiersze - Złoto Tygrysów - Początek

Złoto Tygrysów - Początek

Ja jestem ten, który był o świtaniu
Wybrany spośród mojego plemienia.
Leżąc w odległym zakątku jaskini,
Z trudem pogrążałem się w mroczne wody
Snu. Ranione grotem strzały, widmowe
Zwierzęta budziły trwogę w ciemnościach.
Coś - być może spełniona obietnica,
Śmierć nieprzyjaciela w górskim pustkowiu,
Być może miłość lub magiczny kamień
­Zostało mi dane. I utracone.
W nadwątlonej przez wieki pamięci trwa
Tylko tamta noc. O, jakże pragnąłem
Wówczas, jakże lękałem się poranka.
Aż nagle usłyszałem głuchy tętent
Niezliczonych stad, pędzących poprzez świt.
Porzuciwszy dębowy łuk i strzały,
Pomknąłem ku rozpadlinie u wyjścia.
I wtedy je ujrzałem. Rdzawy płomień,
Nieubłagane rogi, grzbiet zwalisty,
Złowroga grzywa, rozwścieczone ślepia
Budzące trwogę. Były ich tysiące.
Bizony, rzekłem. Słowa tego nigdy
Przedtem nie wypowiedziały me wargi,
Ale wiedziałem, że to jest ich imię.
Było tak, jakbym widział po raz pierwszy,
Było tak, jakbym ślepy był i martwy,
Zanim ujrzałem bizony jutrzenki.
Wybiegły z jutrzenki. Były jutrzenką.
Nie chciałem, by ktoś ręką świętokradczą
Tknął ten wzburzony żywioł boskiej siły,
Niewiedzy, pychy, nieczuły jak gwiazdy.
Stratowały biegnącego drogą psa;
To samo uczyniłyby z człowiekiem.
Ich wizerunek na ścianach jaskini
Utrwalę ochrą i czerwienią. Były
Bogami ofiar i zdobyczy. Nigdy
Me usta nie rzekły - Altamira.
Wiele było mych wcieleń i mych śmierci.