Wiersze - Zbigniew Herbert strona 54

Zobacz

Zobacz

Błękit zimny jak kamień o który ostrzą skrzydła
aniołowie wyniośli i bardzo nieziemscy
idąc po szczeblach blasku i po głazach cienia
zapadają się z wolna w urojone niebo
lecz po chwili wychodzą jeszcze bardziej bladzi
po tamtej stronie nieba po tamtej stronie oczu
Nie mów że to nieprawda że nie ma aniołów
pogrążona w sadzawce leniwego ciała
ty która widzisz wszystko w kolorze swych oczu
i stajesz syta świata - na granicy rzęs

Zwierciadło wędruje po gościńcu

Zwierciadło wędruje po gościńcu
 
 1

Mówią -
że sztuka jest zwierciadłem
które przechadza się po gościńcu

odbija wiernie realność
to niesamowite dwunożne lustro

znamy więc dobrze
spelunki Apulejusza
średniowieczny Londyn
bezdroża Don Kiszota
podróże sentymentalne
i podróże w głąb dżungli

czasem sztuka odbija miraże
zorzą polarną
ekstazy nawiedzonych
uczty bogów
otchłanie

zmaga się także z historią
ze zmiennym powodzeniem
stara się ją oswoić
nadać ludzki sens

stąd balety
orkiestry
obrazy jak żywe
powieści różnorakie
wiersze

w ciężkich złoconych ramach
krwawi cynobrem Leonidas

Chór w operze Beethovena
śpiewa przekonywająco o wolności

ranny pod Borodino Książę
nie chce upaść
na ziemię

sztuka stara się uszlachetnić
podnieść na wyższy poziom
wyśpiewać odtańczyć zagadać

zetlałą materię ludzką
zrudziałe cierpienie

    2

oto balet

Swietłana sur le point
unosi się w powietrze
i długo trwa jak obłok z tiulu
na westchnieniach zachwytu

wszystko to w pałacu zimowym
dawnej kaźni cyrku
gdzie wczoraj czarno było
od ludzi zwołanych na zagładę

balet na lodzie -
wieczne powroty
koło otwiera się
zamyka

klasyczny duet ofiary z oprawcą
ostatnia z Romanowych
tańczy z przystojnym czekistą

Cyrk -
dzwonki
dno powietrza

żongler Nieizwiestnyj
w stałym repertuarze

właśnie wchodzą
bestie (apolityczne)

publiczność bije brawo
jak zwykle ze strachu
i ze to - niemożliwe

    lwy morskie najwyraźniej się nudzą

    trochę ludzkiego ciepła wnoszą niedźwiedzie polarne

Życiorys

Życiorys
Byłem chłopcem cichym trochę sennym - i o dziwo -
inaczej niż moi rówieśnicy - rozmiłowani w przygodach -
na nic nie czekałem - nie wyglądałem przez okno

W szkole - pracowity raczej niż zdolny posłuszny bez problemów

Potem normalne życie w stopniu referenta
ranne wstawanie ulica tramwaj biuro znów tramwaj dom sen

Nie wiem naprawdę nie wiem skąd to zmęczenie niepokój udręka
zawsze i nawet teraz - kiedy mam prawo odpocząć

Wiem nie zaszedłem daleko - niczego nie dokonałem
zbierałem znaczki pocztowe zioła lecznicze nieźle grałem w szachy

Raz byłem za granicą - na wczasach - nad Morzem Czarnym
na zdjęciu słomkowy kapelusz twarz ogorzała - prawie szczęśliwy

Czytałem to co pod ręką: o socjalizmie naukowym
o lotach kosmicznych maszynach myślących
i to co lubiłem najbardziej: książki o życiu pszczół

Tak jak inni chciałem wiedzieć co stanie się ze mną po śmierci
czy dostanę nowe mieszkanie i czy życie ma sens

A nade wszystko jak odróżnić dobro od tego co złe
wiedzieć na pewno co białe a co całkiem czarne

Ktoś mi polecił dzieło klasyka - jak mówił -
zmieniło ono jego życie i życie milionów ludzi
Przeczytałem - nie zmieniłem się - wstyd wyznać -
zapomniałem doszczętnie jak nazywał się klasyk

Może nie żyłem - tylko trwałem - wrzucony bez mojej woli
W coś - nad czym trudno panować i nie sposób pojąć
Jak cień na ścianie
Więc nie było to życie
Życie całą gębą

Jak mogłem wytłumaczyć żonie a także innym
że wszystkie moje siły
wytężałem żeby nie zrobić głupstwa nie ulegać podszeptom
nie bratać się z silniejszym

To prawda - byłem wiecznie blady. Przeciętny. W szkole wojsku
biurze we własnym domu i na wieczorkach tanecznych.

Leżę teraz w szpitalu i umieram na starość.
Tu także ten sam niepokój udręka.
Gdybym się drugi raz urodził może byłbym lepszy.

Budzę się w nocy spocony. Patrzę w sufit. Cisza.
I znów - raz jeszcze - zmęczoną do szpiku kości ręką
odganiam złe duchy i przywołuję dobre.

Elegia na odejście pióra atramentu lampy

Zaprawdę wielka i trudna  do wybaczenia jest moja niewierność
bo nawet nie pamiętam dnia ani godziny
kiedy was opuściłem przyjaciele dzieciństwa
 
naprzód zwracam się kornie  do ciebie
pióro z drewnianą obsadką
pokryte farbą lub chrupkim lakierem
 
w żydowskim sklepiku
— skrzypiące schodki dzwonek u drzwi oszklonych —
wybierałem ciebie
w kolorze lenistwa
i już wkrótce nosiłeś
na swym ciele
zadumę moich zębów
ślady szkolnej zgryzoty
 
srebrna stalówko
wypustko krytycznego rozumu
posłanko kojącej wiedzy
— że ziemia jest kulista
— że proste równoległe
w pudełku sklepikarza
byłaś jak czekająca na mnie ryba
w ławicy innych ryb
— dziwiłem się że tyle jest
przedmiotów bezpańskich
i zupełnie niemych —
potem
na zawsze moją
kładłem cię nabożnie w usta
i długo czułem na języku
smak
szczawiu
i księżyca
 
atramencie
wielmożny panie inkauście
o świetnych antenatach
urodzony wysoko
jak niebo wieczoru
schnący długo
rozważny
i cierpliwy bardzo
przemienialiśmy ciebie
w morze Sargassowe
topiąc w mądrych głębinach
bibułę włosy zaklęcia i muchy
aby zagłuszyć zapach
łagodnego wulkanu
apel przepaści
 
kto was dzisiaj pamięta
umiłowani druhowie
odeszliście cicho
za ostatnia kataraktę czasu
kto was wspomina z wdzięcznością
w erze szybkich głupiopisów
aroganckich przedmiotów
bez wdzięku
imienia
przeszłości
 
jeżeli o was mówię
to chciałbym tak mówić
jakbym wieszał ex voto
na strzaskanym ołtarzu
 
2
Światło mego dzieciństwa
lampo błogosławiona
 
w sklepach starzyzny
spotykam czasem
twoje zhańbione ciało
 
a byłaś dawniej
jasną alegorią
 
duchem uparcie walczącym
z demonami gnozy
cała wydana oczom
 
jawna
przejrzyście prosta
 
na dnie zbiornika
nafta — eliksir pralasów
śliski wąż knota
z płomienistą głową
smukłe panieńskie szkiełko
i srebrna tarcza z blachy
jak Selene w pełni
 
twoje humory księżniczki
pięknej i okrutnej
 
histerie primadonny
nie dość oklaskiwanej
 
oto
pogodna aria
miodowe światło lata
ponad wylotem szkiełka
jasny warkocz pogody
 
i nagle
ciemne basy
nalot wron i kruków
złorzeczenia i klątwy
proroctwo zagłady
furia kopciu
 
jak wielki dramaturg znałaś przybój namiętności
i bagna melancholii czarne wieże pychy
łuny pożarów tęczę rozpętane morze
mogłaś bez trudu powołać z nicości
krajobrazy zdziczałe miasto powtórzone w wodzie
na  twoje skinienie zjawiali się posłusznie
szalony książę wyspa i balkon w Weronie
 
oddany byłem tobie
świetlista inicjacjo
instrumencie poznania
pod młotami nocy
 
a moja druga
płaska głowa odbita na suficie
patrzyła pełna grozy
jak z loży aniołów
na teatr świata
skłębiony
zły
okrutny
 
myślałem wtedy
że trzeba przed potopem
ocalić
rzecz
jedną
małą
ciepłą
wierną
 
tak aby ona trwała dalej
a my w niej jak w muszli
 
3
Nigdy nie wierzyłem w ducha dziejów
wydumanego potwora o morderczym spojrzeniu
bestię dialektyczną na smyczy oprawców
 
ani w was — czterej jeźdźcy apokalipsy
Hunowie postępu cwałujący przez ziemskie i niebieskie stepy
niszcząc po drodze wszystko co godne szacunku dawne i bezbronne
 
trawiłem lata by poznać prostackie tryby historii
monotonną procesję i nierówną walkę
zbirów na czele ogłupiałych tłumów
przeciw garstce prawych i rozumnych
 
zostało mi niewiele
bardzo mało
 
przedmioty
i współczucie
 
lekkomyślnie opuszczamy ogrody dzieciństwa ogrody rzeczy
roniąc w ucieczce manuskrypty lampki oliwne godność pióra
taka jest nasza złudna podróż na krawędzi nicości
 
wybacz moją niewdzięczność pióro z archaiczną stalówką
i ty kałamarzu — tyle jeszcze było w tobie dobrych myśli
wybacz lampo naftowa — dogasasz we wspomnieniach jak opuszczony obóz
 
zapłaciłem za zdradę
lecz wtedy nie wiedziałem
że odchodzicie na zawsze
 
i że będzie
ciemno

Węzeł

Kiedy Pan Cogito statecznie postarzeje się, nie będzie kolekcjonował znaczków, antycznych monet, ani także rzadkich książek. Założy pierwszą na świecie kolekcję węzłów. Będzie starał się przekonać innych o urokach tajemnicy w supłach.
Ludzie nigdy nie cenili węzłów. Nie nauczyli się także podziwiać ich skomplikowanego piękna. Przecinali węzły mieczem, jak ów macedoński cymbał lub po prostu rozplątywali węzły dumni z tego, że mają teraz obrzydliwy sznur, którym można przywiązać prosię do drzewa albo zarzucić na szyję bliźniego.

‹‹ 1 2 51 52 53 54