Przykucnęły wierzby za obejściem:
"A, wejdźcie no, wierzby, wejdźcie.
Będzie rosół z komara
i rosy pełna czara,
i śpiewka,
i dziewka,
i z krwi nalewka,
i ja sama wiedźma - wierzba rosochata -
czym chata bogata".
A wierzby w zadumie,
w szumie.
Ptaki latają dokoła,
ptaki,
a każdy pyta, każdy woła:
ktoś ty taki?
A jam przyjaciel ptaków,
pieśni, miłości,
i mój wiersz jest nie byle jaki...
Można by prościej,
można by całkiem nie pisać,
a ja? - ha! - piszę,
zamiast suce-ziemi mleka z sutek wysysać
i dyszeć.
Ptaki się do mnie dobrały,
każdy mnie budzi,
a ja jakiś taki zbolały
z powodu ludzi.
Noc nie przespana,
były wiersze,
a ludzie mi powiedzą
po pierwsze:
"Bądź biuralistą,
nie wierz w ptaki"...
A ja przecież jestem artystą
i już zostanę taki.
No, już mi trochę ulżyło.
Jak miło.
Wyjdę na pole, postoję,
nie boję się ani zimy, ani jesieni,
niczego się nie boję
i nie jestem Jesienin.
A on się bał, i tego lęku było mnóstwo,
ziemia zimna,
potem było samobójstwo,
ziemia ciemna.
Niczego się nie boję,
tylko, miła, twojego strachu.
Wyjdę na pole, postoję
i zobaczę bociana na dachu.
Zrośnięty z życiem, jak drzewo z liściem
cóż życiu powiem?
No, że na pewno, że oczywiście
nie będę gardził listowiem.
Bo jeślim drzewo, czyli poeta,
bez liści być nie mogę,
i każda droga będzie nie ta,
pójdę ja w swoją drogę,
w drogę polną,
piaszczystą:
wiersze pisać wolno,
w życiu czysto.