Wiersze - Władimir Wysocki strona 8

Pomnik

W życiu zawsze mierzyłem wysoko,
niĺ lękałem się słowa, ni kuli,
mocny miałem charakter i głos,
lecz po śmierci zrobili mi cokół
i za piętę do niego przykuli,
oblekając mnie w marmur i brąz.
Chciałbym strząsnąć to mięso kamienne,
kopniakami rozrzucić stos wieńców,
wyrwać z nogi raniący ją pręt -
ale stoję, zalany cementem,
i nie mogę poruszyć się z miejsca,
tylko dreszcz mi przebiega przez grzbiet.
Byłem twardy i żyłem naprawdę, pełną piersią,
nie wiedziałem, że w łapy im wpadnę tuż po śmierci,
upychali mnie w trumnie na siłę, byle prędzej,
by mieć pewność, że już nie ożyję nigdy więcej.
Krewni gipsu kupili zawczasu,
pośpieszyli się z maską pośmiertną,
zanim jeszcze zatrzymał się puls,
moją twarz, wykrzywioną grymasem,
przerobili na gładką i piękną,
przykleili mi uśmiech do ust.
Póki żyłem, tępiłem i podłość, i łajdactwo,
zwykłą miarą mnie zmierzyć nie mogli, zwłaszcza własną,
i dopiero gdy zmarłem na amen - odetchnęli.
Przyszli do mnie z calówką drewnianą miarę zdjęli...
A po roku stanąłem na skwerze -
nieszkodliwy, pokorny baranek,
dzieci kwiatki zaczęły mi kłaść,
ze ślepaków strzelili żołnierze,
i dla licznie zebranych wybranych
moje pieśni rozległy się z taśm.
I patrzyłem ze swego pomnika,
jak wzruszenie ogarnia słuchaczy,
jak ze łzami błagają o bis;
tylko ktoś coś przerobił w głośnikach -
głos mój zdarty, ochrypły z rozpaczy,
w melodyjny zamienił się pisk.
Pod całunem leżałem bez ruchu - ja, nieboszczyk -
i śpiewałem falsetem eunucha - publiczności,
wpasowałem się w ramy trumienne - chodźcie, zmierzcie!
Teraz dumni możecie być ze mnie - no, nareszcie!
Nie, nie dla mnie piedestał i cokół,
Komandora wezwałem na pomoc
i zrobiłem to samo co on -
tłumy gapiów uciekły w popłochu,
kiedy stopy wyrwałem z betonu,
aż spiżowy posypał się złom.
I na ziemię zwaliłem się z hukiem,
marmurowe strząsnąłem ostatki,
każdy mięsień napiąłem i nerw
krzesząc iskry popełzłem po bruku,
i w głośniki strzaskane upadkiem
wychrypiałem: "Ja żyję, psiakrew!"

Pożary

przybywa krwawych łun, narasta zły, wesoły blask,
pożary kraj spalają ogniem nienażartym i wysokim,
lecz oto już na koń wskakuje Los, wskakuje Czas -
i galop w step, pod kulę w łeb,
i tętent echo niosło w step, aż cały świat dygotał.
Kule zwęszyły żer, bezmyślne, żądne celu,
pędziliśmy co tchu, ich cienki słysząc głos,
podkowy zdarte z kopyt zostawały wśród kolein -
na szczęście je podniesie ktoś,
pobłogosławi los.
Piana i krew plamiły końskie uzdy,
lecz wciąż czerwienią barwił nas daleki poblask łun,
a wicher dął, wygarniał zwoje z mózgów
i ściskał je jak pęk oślizgłych strun.
Ucieczka - pal ją sześć, strach przed pogonią - w czorty
z nim,
Czas pędzi strzemię w strzemię, i jak dotąd mamy szczęście,
ze słońcem toczyć bój, o promień krzesać iskry z kling,
Pegaza w bok ostrogą dźgnąć, zapada mrok, cwałuje koń,
a kule coraz gęściej.
Nie widział jeszcze świat podobnej galopady,
spod kopyt pryskał żwir, i zapierało dech,
a kule wciąż pragnęły krwi, i chciały trafić, zabić,
zmądrzały, biły prosto w cel, słyszeliśmy ich śmiech.
Śmiertelna gra o klęskę lub zwycięstwo,
kto będzie szybszy, i kto kogo, kto popełni błąd?
A wicher dął, odzierał kości z mięsa,
szkieletom pęd przyjemnie chłodził skroń.
Tam w dali czeka raj, gdzie nie ma ognia, kul i ran,
i Czas jest wreszcie ze mną, wspiera mnie w szalonej jeździe
choć ziemia obiecana to złudzenie - jedźmy tam:
po stepie gnać, i szabla w garść, i z wrogiem stanąć twarz w twarz
doganiam swoje szczęście!
Udało się nam śmierć owinąć wokół palca,
i łatwowierna śmierć odeszła z miną złą,
i rój rozczarowanych kul ku innej ruszył walce,
być może kurz uda się nam zmyć rosą, a nie krwią...
Żyjemy, lecz nie wyszliśmy bez szwanku,
i nagle groźna wichru pieśń w stłumiony przeszła szept,
Czas przestrzelony, a Los ciężko ranny...
Zabitych unosiły konie w step.

Przyjaciel ruszył...

przyjaciel ruszył - chapeaux bas! - do Magadanu, do
Magadanu,
pojechał sobie, bo tak chciał, nie na zesłanie, nie na zesłanie,
nie żeby miał szczególnie dość, nie dla efektu, nie na złość,
nie żeby nowy przetrzeć szlak,
ale ot tak, ale ot tak.
Spytacie pewnie, co za sens tak idiotycznie odmieniać życie,
przecież tam łagrów pełno jest, a w nich bandyci, a w nich bandyci,
odpowie: - Bzdura, plotki, łżą, bandyci teraz wszędzie są,
jadę, bo cel przed sobą mam:
to Magadan, to Magadan!
Sam jestem wprawdzie zdrów jak koń, też bym z ochotą wsiadł
w jakiś pociąg,
lecz Magadan? A Boże broń, mnie nie po drodze, a zresztą po co,
najwyżej pieśń zaśpiewam wam
o tym, co kumpel widział tam,
gdzie mapa pełna białych plarn,
gdzie Magadan, gdzie Magadan...
Pojechał jakby nigdy nic, i nie ma sprawy, każdemu wolno,
kolbami go nie będą bić, on nie karany, on dobrowolnie,
któż przeznaczenie swoje zna - może wyruszę więc i ja
do Magadanu - czemu nie?
By lec na dnie.

Rejs Moskwa - Odessa

Raz który lecę z Moskwy do Odessy
i znowu, psiakrew, odwołują lot,
wynika to ze słów jej wysokości stewardessy
majestatycznej jak Aerofłot.
Kolejny komunikat zabrzmiał znów,
że nad Murmańskiem wyż i niebo szczere,
przyjmuje Kijów, Kiszyniów i Lwów,
a ja tam nie chcę, mnie tam po cholerę?

Radzili mi - pod inne leć adresy
i nie licz bracie, że się stanie cud
i co też ci odbiło? Komunikat był z Odessy,
że mgła i na startowych pasach lód.
A w Leningradzie pełna odwilż już,
no a na przykład w takim Tbilisi
ląduje się wśród pól kwitnących róż,
a ja tam nie chcę, mnie ten adres wisi!

Już słyszę - do Rostowa odlatują,
a ja tak pragnę być w Odessie mej,
mnie ciągnie właśnie tam,
gdzie od trzech dni już nie przyjmują,
mnie korci taki zakazany rejs!
Ja muszę, gdzie zawała śnieżna fest,
gdzie zaspy i ogólnie ciężki teren,
gdzie indziej jasno i przytulnie jest,
a ja tam nie chcę, mnie tam po cholerę?

Stąd mnie nie wypuszczają, tam znowu nie wpuszczają,
przygnębia mnie mieszanych uczuć splot,
uśmiechy stewardessy coraz mniej mnie pocieszają,
majestatycznej jak Aerofłot!
Przyjmuje ziemi mej najdalszy kąt,
gdzie jak polecę jeszcze mi dopłacą,
przyjmuje Wastok, czort nie port
i Paryż, a ja nie chcę, mnie tam na co?

Ja wierzę, rozpogodzi się, silniki znów zagrają,
już słyszę ja i serce w gardle mam,
znów siedzę jak na szpilkach, a nuż znowu odwołają,
znów znajdą mnóstwo przyczyn, ja ich znam!
Ja muszę jak najszybciej być tam,
gdzie mróz siarczysty hula po kolędzie,
przyjmuje Londyn, Delhi, Magadan,
pryzmują wszędzie, a ja nie chcę wszędzie!

Daremnie gaszę smutek, co w serce mi się wessał,
w to serce, co powinno bić jak młot,
od rana rejs odkłada stewardessa - miss Odessa,
majestatyczna jak Aerofłot...
A pasażerom nawet nie drgnie brew,
pokornie na walizkach spać próbują,
dojada mi to wszystko, ech! psiakrew,
mam tego dość i lecę, gdzie przyjmują...

Romans

Ona była czysta, jak zimowy śnieg.
W błoto sokole! Masz iść po nich prawo,,,
Lecz oto ręce parzy mi jej list,
i dowiaduję się okrutnej prawdy.

Nie wiedziałem, że cierpienie to też maska
i maskarada za chwilę się skończy.
Tym razem poniosłem fiasko -
mam nadzieję, że był to ostatni raz.

Myślałem: dni moje są policzone,
zła krew przenikła do mych żył.
Ścisnąłem list, jak główkę żmii, -
przez palce przeciekł zdrajcy jad.

Nie poznam ni cierpienia ni agonii,
przeciwny wiatr obetrze moje łzy,
mych koni obraza nie dogoni,
mych śladów nie zasypie śnieg.

I pozostają ze mną
pod pochmurnym, nieciekawym niebem,
narkotyk fiołków, nagość goździków
i łzy zmieszane ze stopniałym śniegiem

Moskwa nie wierzy łzom i łezkom -
i nie zamierzam więcej łkać.
Spieszę się na spotkanie nowych pojedynków
i tak jak zawsze zwyciężać zamiar mam.

‹‹ 1 2 5 6 7 8 9 ››