Wiersze - Tadeusz Gajcy strona 4

Betleem

Nad smugami karawan
chodziła jasna nowina -
powiła Smutna Panna
Żałobnego Syna.
Śpiewali Mu, śpiewali ochoczo,
pastusze melodie skakały jak deszcze,
grały królewskie korony
i palmowe grało powietrze.
Śpiewali Mu, śpiewali
cherubiny zwłaszcza w długich piórach
krągłą ziemię chylili nad Małym
i rączkami ją we śnie otulał.
Ale niedługo potem
zaczęło w górze straszyć
i za stajenką poruszali grzechotką
z armat buczących i maszyn.
I zapalili daleko
kilka krajów czerwoną łuną,
że trzepotał powieką
i spoglądał na Północ.

Chwila biblijna

Na przystanku tramwajowym jak u studni czeka
apostoł płomienny,
kiedy stopy najłagodniej oderwał od ziemi
policjant o dostojnych powiekach.

Tłum nie widział apostoła, który był obdarty
i modlitwę rwał palcami łapczywie jak mięso -
lecz zastygał pod pałeczką - czerwoną od żaru,
gdy dzieliła sprawiedliwie świat pomiędzy grzesznych.

Skradały się do niej korne
zwierzęta na kołach,
lamy, wilki, płoche kozy -
strasząc apostoła.

Z głębokości wielkich domów
ślepe kraby wyszły
za nim i grzechotały ogony
rude jak lisy.

Spod daszka jak niebo czarnego
patrzał Bóg i w wymiarach je znanych umieszczał.

I apostoł nie był bezpieczny. Ledwie
ujrzał: skowronkowa Agnieszka
wysiadała z sześciennego powietrza.

Po niego.

Czarne koła

W kantylenie macierzanki zapach
uśmiechniętych nocą wodził chłopców,
jak w legendzie chodzili w zaświatach
pod oknami czarnymi dla oczu.

Nad głowami nocy złoty jeż,
księżyc w włosy się wtopił jak wianek,
nie wiedzieli - czy noc to, czy wiersz -
gubiąc głosy jak trzciny rozchwiane.

A w latarniach z trudem się chodzi
w jakimś innym rozłożystym świecie,
pod oknami czarnymi młodzi
w zasłuchania jedwabistej sieci.

Węzły powiek tak bolą zaciśnięte mocno,
nawet nie wiem - czy sen jest, czy próżnia pod nimi -
i wyrastał na nowo wędrującym chłopcom
zapach kwiatów na oczach pod oknami czarnymi.

Uśmiechów rzewnych szelest
zapadał w nich jak w otchłań,
jeszcze śpiewu było za wiele,
by się milczeniem spotkać.

Zawikłany powietrza deseń
rozdzierali rękoma ślepców,
jakże mogli inaczej przezeń,
jakże mogli go nie czuć?

Gwiazdy płynęły zewsząd,
w locie wiły swe gniazda,
noc otwarta jak wieczność,
noc ogromna i płaska -

Jak w legendzie chodzili w zaświatach,
wiatru zamieć po twarzach jak deszcz -
w kantylenie macierzanki zapach,
w kantylenie złowrogość nad nimi -

We śnie szli, a myśleli, że w latach,
nie spotkali nikogo pod oknami czarnymi -

- dziwna rzecz.

Czas

Kiedy po włosach kręte płomyki wiją się pośpieszne
i iskra wzrok wypala, czoło w sieć zamienia,
twe ręce przeorane ogromnym powietrzem
kulistym bardzo - drżą.
Za oknem jak krawędzią dwu odmiennych światów
jest ciemna pogoń planet, milczenie kamienia
i niebo dymiąc głucho płynie cieniem statku,
pod którym wieją skrzydła żegnających rąk.

A światy są ogniste i oczom dostępne.
Nie chwila staje w ogniu, lecz horyzont ziemski:
na morzach drobnych fala ociera się z lękiem
o brzegi nagich piasków, na których jak kreski
powstają ciężkie dymy i błysk się wyzwala.
Tam domy drżą dziecinne w ogrodach zniszczenia
i pocisk szlak wyznacza, a za nim jak palma
upada gałąź ognia na miasto z kamienia.

Ten obszar pełen głosów to ojczyzna ludzka
i nad nią jest granica z księżyca i chmur.
Rozwarte chodzą gwiazdy, powietrze jak z piór
pod niebem danym ustom jak niebieskie płuca
granice, co z obłoków dokładnie wypełnia
i kraj zaludnia chłodny farbami marzenia.
I chociaż bije ziemia skalista i srebrna
pod tobą jest ojczyzna z drżącego płomienia.

Bo wieją długie trawy i przy każdej drodze
stanęło lekkie drzewo za kamieniem białym
i widzisz prędki pyszczek myszy w polnej norce,
i księżyce stalowe twarde zboża kładą;
więc jeszcze: tutaj anioł oczyścił sandały
i miecz na wadze złożył, i dotknął cię światłem,
że jesteś pełen blasku, w ciało ledwie wierzysz
i z trwogą słuchasz dźwięków okrutnych, mosiężnych.

I do kwiatu powiadasz w pieszczotliwej mowie:
mój bracie. Wciąż ojczyzna wspomnieniem porasta
i wracasz znów nad rzekę, gdzie jak mały chłopiec
do ręki piasek bierzesz i w zwierciadło miasta
na fali niespokojnej jak w szybę się patrzysz.
Lecz nie widzisz tam wiele: kilka ogni stoi
milczących pośród domów, a na wodzie płaskich
i łuna trąca falę, rzeźbi w drzewne słoje.

I idziesz coraz głębiej, i wciąż cię zachwyca
twa własność niepodzielna, zaprzedana stopom
i nie wiesz, jak w tej chwili nad ziemią ci obcą
krzyknęły usta armat, człowiek dłoń położył,
a inny człowiek upadł; pod światłem księżyca
zalśniły w drzewach bronie, zahuczały wozy,
nad miastem ogień zawisł jak kometa długa
i niebem rzucał gęstym na gwałtownych łukach.

I trwoży cię dźwięk ostry i tulisz powietrze
w powiekach, aby obraz zatrzymać na zawsze,
gdy szedłeś obok matki tym znajomym miastem
i pięści małe niosłeś już wtedy bezbronne,
i lękasz się, gdy mówią, że gorzka jest przestrzeń,
po której dzisiaj stąpasz, a myślisz wciąż: promień.

I jeszcze nie dostrzegasz, kiedy brzegiem krążysz,
jak trudna jest ta ziemia wysoka do łokci
smugami ciężkich kłosów wezbranych jak nurt.
Po czole spada światło słoneczne i w pocie
wypręża zgrzebny człowiek swe mięśnie jak orzech
nakryty posągami falujących chmur.

Więc trwożysz się daremnie, powracasz nieustannie
przez głos krzywdzonych rzeczy i przez człowieka krzyk
do miejsca wiecznej ciszy, co w tobie ma posłanie
i nigdzie więcej nie ma. Uderza w twardy brzeg
raniona w piersi woda odbiciem twojej ziemi,
o której myślisz: promień, nie krew i głaz, i pot -
znów słuchasz: skrzypi fala i ciągnie nad ciemnymi
drzewami długim sznurem gwiaździsty zwarty lot.

Do zmarłej

Pusty po tobie powietrza słup
oczy mi mrozem przekłuł;
dochodzi do mnie świergot twych stóp
gołębich: szelest
sukni najlżejszy, korali dźwięk
okrągły, nikły jak dzwonków pęk
u głowy twojej w kościele.

Ze snu powstaję i cieniem rąk
nierzeczywistych dla mnie i trudnych
szukam oddechu twojego. Skroń
zgina mnie ciężka jak kamień - i
widzę przez oczy, które mróz przekłuł:
ciało twe drobne tuli się w trumnie
w chłodnej koszuli jak w śniegu.

Rozumiem teraz błyskawic syk,
wołanie kwiatu, gdy pryska w twarz
kolorem silnym, i garstkę śpiewu
w krzaku pobliskim ciemnym jak głaz.
Lecz język wtedy martwy był. Nie mógł
odczytać pisma, które u powiek
nosiłem niemy światłu podobne.

Kto wzywał ciebie miłosną tak,
że ręką zimną, senną jak plusk
odwiodłaś świat ten? Godzina inna
była i inny księżyc się kładł,
sen gęstniał wonny, więc w oczach rósł,
zagarniał usta. Ciało jak linia
proste zostawił... Kroplami żal

świec sinych pada i stopy parzy
bezradne, kruche w pościeli tej.
Twarz moja ciemna - noc na mej twarzy
wilgotna, czujna jak z tobą w śnie.
Kto głosem wzywał z ciemności nagłej
i wywiódł ciebie z miejsca miłego,
ciało otworzył i na dnie skały

ziemskiej zostawił? -

                             Wysoki świat
leży jak słońce ślepe na brzegu
chmur spadających. I dudnią dna ,
wód po kamieniach z lawy i srebra,
z komet chodzących świetlisty łuk
tęczy zawisa lekki jak brew
i jak muzyka toczy się huk.

Podziemna przestrzeń wyrasta z głębi:
drzewa jak ryby, skały jak bór,
szumi jak rzeka zielona węgiel,
bryła otwiera usta do krzyku,
spada gwałtownej ciemności nurt
po mchach żelaznych, grzybach krzemiennych
i noc kołysze głuchą muzyką.

Dla mnie, dla ciebie, dla wielu z nas.
Ty tylko szmer ten pojęłaś szybciej
i wiesz, dlaczego chmur chwiejnych maszt
nie ma krawędzi i czasu nie zna,
a człowiek milcząc śpiewa jak skrzypce,
dłonie złamane śmiesznie wytęża
i czeka nogą szukając dna.

Chwilą to nazwij albo strumieniem
kolorów wszystkich i woni świeżych.
Jak pejzaż przeszło obok milczenie
i stoję: w oczach łamie się tło,
niebo faluje krótkie przez rzęsy
i znowu nie wiem patrząc w to miejsce,
jakie w nas struny wyschnięte mrą.

Podwoję ilość imion daremnych,
uśmiech przypomnę srebrny jak sierp
i nad parzystym widmem twej ręki
oczy zawieszę czarne od świec.
Ale czy dojrzę, ale czy chwycę
ten dźwięk, tę nutę wybraną z mrozu,
co pada za mną i truje liście

drzew jak posągi rżnięte w złej zorzy?
Pod słońcem małym dogna mnie tchnienie
z jarów śmiertelnych; - stuloną dłoń
położę wówczas w nagim strumieniu
tych niepojętych wołań za mgłą.
Ale czy znajdę światłem przebity
tę chwilę skąpą, jak okno wąską,

kiedy widnokrąg podobny szybie
sunął pod chmury perłowy łoskot
i wiódł falistą sukni twej kroplę?
Dochodzi do mnie powtórny sen:
jak witraż fiolet u twoich stóp
i ciało czeka chłodne i proste
nocy, o której tak mało wiem.

‹‹ 1 2 3 4 5 6 7 10 11 ››