Wiersze - Robert Frost strona 2

AFTER APPLE-PICKING

My long two-pointed ladder's sticking through a tree
Toward heaven still,
And there's a barrel that I didn't fill
Beside it, and there may be two or three
Apples I didn't pick upon some bough.
But I am done with apple-picking now.
Essence of winter sleep is on the night,
The scent of apples: I am drowsing off.
I cannot rub the strangeness from my sight
I got from looking through a pane of glass
I skimmed this morning from the drinking trough
And held against the world of hoary grass.
It melted, and I let it fall and break.
But I was well
Upon my way to sleep before it fell,
And I could tell
What form my dreaming was about to take.
Magnified apples appear and disappear,
Stem end and blossom end,
And every fleck of russet showing dear.
My instep arch not only keeps the ache,
It keeps the pressure of a ladder-round.
I feel the ladder sway as the boughs bend.
And I keep hearing from the cellar bin
The rumbling sound
Of load on load of apples coming in.
For I have had too much
Of apple-picking: I am overtired
Of the great harvest I myself desired.
There were ten thousand thousand fruit to touch,
Cherish in hand, lift down, and not let fall.
For all
That struck the earth,
No matter if not bruised or spiked with stubble,
Went surely to the cider-apple heap
As of no worth.
One can see what will trouble
This sleep of mine, whatever sleep it is.
Were he not gone,
The woodchuck could say whether it's like his
Long sleep, as I describe its coming on,
Or just some human sleep.

AN OLD MAN'S WINTER NIGHT

All out of doors looked darkly in at him
Through the thin frost, almost in separate stars,
That gathers on the pane in empty rooms.
What kept his eyes from giving back the gaze
Was the lamp tilted near them in his hand.
What kept him from remembering what it was
That brought him to that creaking room was age.
He stood with barrels round him -- at a loss.
And having scared the cellar under him
In clomping there, he scared it once again
In clomping off; -- and scared the outer night,
Which has its sounds, familiar, like the roar
Of trees and crack of branches, common things,
But nothing so like beating on a box.
A light he was to no one but himself
Where now he sat, concerned with he knew what,
A quiet light, and then not even that.
He consigned to the moon, such as she was,
So late-arising, to the broken moon
As better than the sun in any case
For such a charge, his snow upon the roof,
His icicles along the wall to keep;
And slept. The log that shifted with a jolt
Once in the stove, disturbed him and he shifted,
And eased his heavy breathing, but still slept.
One aged man -- one man -- can't keep a house,
A farm, a countryside, or if he can,
It's thus he does it of a winter night.

BIRCHES

When I see birches bend to left and right
Across the lines of straighter darker trees,
I like to think some boy's been swinging them.
But swinging doesn't bend them down to stay.
Ice-storms do that. Often you must have seen them
Loaded with ice a sunny winter morning
After a rain. They click upon themselves
As the breeze rises, and turn many-coloured
As the stir cracks and crazes their enamel.
Soon the sun's warmth makes them shed crystal shells
Shattering and avalanching on the snow-crust
Such heaps of broken glass to sweep away
You'd think the inner dome of heaven had fallen.
They are dragged to the withered bracken by the load,
And they seem not to break; though once they are bowed
So low for long, they never right themselves:
You may see their trunks arching in the woods
Years afterwards, trailing their leaves on the ground,
Like girls on hands and knees that throw their hair
Before them over their heads to dry in the sun.
But I was going to say when Truth broke in
With all her matter-of-fact about the ice-storm,
I should prefer to have some boy bend them
As he went out and in to fetch the cows--
Some boy too far from town to learn baseball,
Whose only play was what he found himself,
Summer or winter, and could play alone.
One by one he subdued his father's trees
By riding them down over and over again
Until he took the stiffness out of them,
And not one but hung limp, not one was left
For him to conquer. He learned all there was
To learn about not launching out too soon
And so not carrying the tree away
Clear to the ground. He always kept his poise
To the top branches, climbing carefully
With the same pains you use to fill a cup
Up to the brim, and even above the brim.
Then he flung outward, feet first, with a swish,
Kicking his way down through the air to the ground.
So was I once myself a swinger of birches.
And so I dream of going back to be.
It's when I'm weary of considerations,
And life is too much like a pathless wood
Where your face burns and tickles with the cobwebs
Broken across it, and one eye is weeping
>From a twig's having lashed across it open.
I'd like to get away from earth awhile
And then come back to it and begin over.
May no fate willfully misunderstand me
And half grant what I wish and snatch me away
Not to return. Earth's the right place for love:
I don't know where it's likely to go better.
I'd like to go by climbing a birch tree
And climb black branches up a snow-white trunk
Toward heaven, till the tree could bear no more,
But dipped its top and set me down again.
That would be good both going and coming back.
One could do worse than be a swinger of birches

CANIS MAJOR

The great Overdog
That heavenly beast
With a star in one eye
Gives a leap in the east.
He dances upright
All the way to the west
And never once drops
On his forefeet to rest.
I'm a poor underdog,
But to-night I will bark
With the great Overdog
That romps through the dark.

Domowy pochówek

 
 Podnosząc oczy, ujrzał ją u szczytu schodów:
Nie widząc jeszcze, że wszedł, zaczynała właśnie
Zstępować z piętra, ale patrząc w tył, przez ramię,
Jakby coś — jakaś groźba — przykuło jej wzrok.
W pół niepewnego kroku powstrzymała stopę,
Cofnęła się, spojrzała znów. Podchodząc, spytał:
— Co ty tam zawsze widzisz z tego piętra? Powiedz,
Chcę wiedzieć. — Na dźwięk słów zwróciła się ku niemu,
Zarazem przysiadając bezwładnie na stopniu,
Przestrach w jej twarzy tępo zgasł. Powtórzył, aby
Zyskać na czasie: — Co tam widzisz? — Szedł po schodach,
Aż ją, skuloną, miał u stóp. — Powiedz mi wreszcie,
Kochana. — Nie ruszyła się, tylko milczeniem,
Sztywnością karku odmawiała mu pomocy:
Jakby mówiła "Niech sam spojrzy, i tak nic
Nie zauważy, ślepiec"; przez chwilę istotnie
Nie widział, wreszcie mruknął: — A. — I znowu: — A.

— No, co? — co? — zapytała.


— Nic; po prostu widzę.
— Nic nie widzisz — ucięła opornie. — Mów: co?

— Dziwne jest tylko to, że nie spostrzegłem zaraz.
I że stąd, z tego miejsca, nigdy mi się przedtem
Nie rzucił w oczy. Pewnie to przyzwyczajenie.
Cmentarzyk — wszyscy moi tutaj pochowani.
Taki mały, że mieści się w tej ramie okna.
Nie większy niż podłoga tu, w sypialni — co?
Trzy nagrobki łupkowe i jeden z marmuru —
Nieduże płyty, ale w ramionach szerokie,
Gdy tak w zachodzie słońca stoją tam na zboczu.
Z nimi nie ma kłopotu. Ale ja rozumiem:
To nie o płyty chodzi, ale o mogiłkę
Dzie... —

— Przestań, przestań, przestań, przestań — zakrzyczała.Kurcząc się i nurkując pod jego ramieniem
Wspartym o poręcz, zbiegła schodami w dół, z sieni
Obracając ku niemu spojrzenie tak wrogie,
Że, nim się mógł powstrzymać, zawołał: — Czy człowiek
Nie ma już prawa wspomnieć dziecka, co mu zmarło?

— Ty — nie masz! Gdzie kapelusz? Och, nie potrzebuję!
Muszę wyjść na dwór, zaraz. Duszę się w tym domu.
Nie wiem, czy jest mężczyzna, co ma takie prawo.

— Amy! Chociaż raz nie idź gdzieś do obcych ludzi.
Wysłuchaj mnie. Nie zejdę na dół, obiecuję. —
Usiadł na stopniu, oparł podbródek na pięściach.
— Kochanie, już od dawna chcę cię o coś spytać.

— Nie umiesz nawet pytać.


— Dobrze, to mi pomóż. —
Jej palce w odpowiedzi dotknęły zasuwki
W drzwiach.


— Uraża cię prawie każde moje słowo.Nie wiem, jak mam w ogóle mówić z tobą, żebyś
Przyjęła to przychylniej. Mógłbym się nauczyć —
Chyba. Wcale nie twierdzę, że wiem, w jaki sposób.
Wobec kobiet mężczyzna musi ograniczyć
Mężczyznę w sobie. Moglibyśmy się umówić:
Jestem gotów ci przyrzec, że nie tknę niczego,
Co ma być nietykalne — powiedz tylko, co.
Chociaż, kiedy ktoś kocha, po co mu umowy?
W małżeństwie bez miłości nie można żyć bez nich,
Ale kiedy jest miłość, nie można żyć z nimi. —
Poruszyła zasuwką. — Nie, nie; proszę, zostań,
Chociaż jeden raz nie idź z tym do obcych ludzi.
Jeśli to ludzka sprawa, to powiedz po ludzku,
W czym rzecz. Daj pojąć, co cię gnębi. Przecież
Nie jestem tak nieludzki, jakby ktoś mógł myśleć,
Widząc cię, jak tam stoisz, jak się wciąż odsuwasz.
Daj mi szansę. To prawda: moim zdaniem, trochę
Przesadzasz. Co kazało ci myśleć, że matka
Stratę pierwszego dziecka musi opłakiwać
Aż tak — żeby nikt bliski nie mógł jej pocieszyć?
Każdy by uznał, że już dość pamięć zmarłego... —

— Znów te twoje szyderstwa!


— Nie, przecież nie szydzę!Naprawdę już mnie złościsz. Zejdę tam do ciebie.
Boże, co z tą kobietą!... Więc do tego doszło:
Człowiek nie może mówić o swym zmarłym dziecku.

— To ty nie możesz, bo nie umiesz o tym mówić.
Gdybyś miał w sobie trochę serca — przecież ty
Wykopałeś własnymi rękami — jak mogłeś? —
Tę mogiłkę; widziałam stamtąd, z tego okna,
Jak to robiłeś: tak, że żwir raz po raz, lekko,
Miarowo, wylatywał w powietrze i spadał,
I zsypywał się z górki na krawędzi dołu.
I myślałam: "Co to za człowiek? To ktoś obcy".
I zwlekłam się po schodach i znowu na górę,
Żeby jeszcze raz spojrzeć: szpadel wciąż wyrzucał
Ten żwir. Potem wróciłeś. Słyszałam, jak w kuchni
Dudni twój głos i, nie wiem sama, w jakim celu,
Podeszłam, żeby ujrzeć to na własne oczy:
To, że tak możesz siedzieć, w butach upaćkanych
Ziemią z grobu własnego dziecka, jeszcze świeżą,
I zwyczajnie coś mówić o codziennych sprawach.
A szpadel zostawiłeś oparty o ścianę
Na ganku — wiem, bo widziałam.


— Ja chybazacznę się śmiać, tak gorzko, jak nigdy dotychczas.
To jakaś klątwa. Boże, ja naprawdę jestem
Przeklęty.

— Każde słowo mogę ci powtórzyć:Mówiłeś: "Mgła co rano przez trzy dni pod rząd
I trochę deszczu, a najlepszy płot brzozowy
Spróchnieje". W takiej chwili mówić coś takiego!
Co czas próchnienia płotu miał wspólnego z tym,
Co czekało w pokoju, tu, przy zasłoniętych
Oknach? Nie byłeś w stanie naprawdę się przejąć!
Gdy ktoś, nawet najbliższy, chce nam aż do końca
Towarzyszyć w konaniu, odpada tak prędko,
Ze w gruncie rzeczy mógł się wcale nie wysilać.
Nie, w śmiertelnej chorobie jest się od początku
Samotnym, a w agonii — jeszcze samotniejszym.
Bliscy udają, że są z nami aż do grobu,
Ale zanim pogrzebią, myślą o czymś innym,
Robią co mogą, żeby powrócić do życia,
Do żywych ludzi, do spraw, które mogą pojąć.
Tylko że świat jest zły. Ten żal by może przeszedł,
Gdybym coś mogła zmienić. Ale nie, nie, nie!...

— No, powiedziałaś wszystko i zaraz ci lepiej.
Nie pójdziesz teraz nigdzie. Płaczesz. Zamknij drzwi.
Przecież złość ci minęła. Po co się upierać?
Amy! Ktoś idzie drogą, patrz! Nie rób mi tego!

— Och, ty — ty myślisz, że wystarczy coś powiedzieć'.
Muszę wyjść, dokądkolwiek. Jakże ja mam tobie...

— Jeżeli tylko... Amy!... — Otwierała już
Drzwi. — Dokąd idziesz? Najpierw powiedz, dokąd idziesz.
Znajdę cię, zmuszę, żebyś tu wróciła. Słyszysz?! —
Przełożył
Stanisław Barańczak

‹‹ 1 2 3 4 5 10 11 ››