Wiersze - Pablo Neruda strona 3

Madrygał zimą pisany

Madrygał zimą pisany

Po morza głębokiego dnie,
przez noc o długich krawędziach
jak koń puszczony w galop pędzi
twe spokojne spokojne imię.

Za swoimi plecami umieść mnie i chroń,
ukaż mi się w lusterku
nad liściem samotnym i nocnym,
co z mroku za tobą wyrasta.

Kwiecie światła błogiego w spełnieniu,
usta przynaglaj w pocałunkach,
usta gwałtowne od ciągłych rozstań,
usta odważne i delikatne.

Tymczasem teraz na długość długości
od zapomnienia do zapomnienia
ze mną mieszkają szyny, deszczu krzyk:
to zabezpiecza noc i najciemniejsza.

Spowiń mnie w tkaninę zmierzchu,
gdy ten pod wieczór pracowicie
kostium swój szyje, a w niebie pulsuje
wichrami napęczniała gwiazda.

Zbliż mi nieobecność swoją aż do dna,
całym ciężarem, oczy zasłaniając,
niech mnie przeniknie istnienie twoje,
jako że serce moje zdruzgotane.

Materia ślubna

Stojąc jak drzewo wiśniowe bez kory i kwiatów,
szczególnego rodzaju, płonące, z żyłami i śliną,
z palcami i jądrami,
patrzę na dziewczynę z papieru i księżyca,
poziomą, drżącą i dyszącą, i białą,
i jej sutki jak dwa osobne szyfry
i nóg różowe złącze, gdzie
jej płeć rzęsami nocnymi trzepoce.

Blady i kipiący przez brzegi
czuję, jak słowa mi zapadają w usta,
słowa jak potopione dzieci,
i rumb, i jeszcze rumb, i zęby rosną okrętom,
a wody i szerokości jak spalony las.

Położę ją jak szpadę albo lustro
i otworzę aż na śmierć jej nogi trwożne,
będę gryzł jej uszy i żyły
i sprawię, że się z oczyma zamkniętymi cofnie
w gęstej rzece zielonego nasienia.

Utopię ją w makach i piorunach,
owinę ją w kolana, wargi, igły,
wejdę w nią cal po calu płaczącym naskórkiem,
naciskiem zbrodni, mokrym owłosieniem.

Zmuszę ją do ucieczki w paznokciach, westchnieniach,
w nigdy, w nic,
pnącą się na szpik powolny i tlen,
czepiającą się wspomnień i przyczyn
jak jedna pozostała dłoń, jak palec przerąbany
ruszający paznokciem opuszczonej soli.

Musi uśpiona biec po ścieżkach skóry
przez kraj z gumy popielatej i popiołów,
zwalczając napastliwe noże i prześcieradła, i mrówki,
i oczy spadające na nią jak umarli,
i krople czarnej substancji wyślizgującej się
jak ślepe ryby albo kule z gęstej wody.

Odeszło już miasto

Jak zegar idzie nie spiesząc się wcale,
a z taką pewnością, że pożera lata:
dni to maleńkie, przelotne winogrona,
miesiące tracą barwę wydobyte z czasu.
 
Mknie minuta za minutą do tyłu, wystrzelona
przez najbardziej staromodną artylerię,
i nagle nam zostaje tylko rok do odejścia,
miesiąc, dzień i zjawia się śmierć w kalendarzu.
 
Nikt nie mógł zatamować uciekającej wody,
ani jej miłość, ani myśl nie wstrzymała,
biegła, wciąż biegła między słońcem a istotami,
aż nas zabiła jej ulotna strofa.
 
I w końcu upadamy w czas, wyprostowani,
i porywa nas, i już minęliśmy, umarli,
wleczeni bez istnienia, aż nie jesteśmy ni cieniem,
ni prochem, ni słowem, i wszystko tam zostaje,
a w mieście, w którym żyć już nie będziemy,
pozostały po nas puste ubrania i pycha.
 

Owad

Od bioder twoich aż do stóp
chcę odbyć długą podróż.

Jestem mniejszy niż owad.

Idę po tych wzgórzach
koloru owsa,
po których wąskie ścieżynki
ja tylko znam,
gdzie centymetry spalone,
blade perspektywy.

A tutaj góry.
Nigdy z nich nie wybrnę.
Co za olbrzymi mech!
I krater,
róża zroszonego ognia!

Po nogach twoich schodzę
snując spiralę
albo śpiąc po drodze
aż dotrę do twoich kolan
okrągłej twardości
jak do twardych szczytów
jasnego lądu.
Obsuwam się do twoich stóp,
ośmiu prześwitów
w ostrych i powolnych
twych półwyspach
i z nich w przestwór
białego prześcieradła
spadam, szukając na oślep
i głodny twego konturu
naczynia w ogniu!

Staruszki u oceanu

Staruszki u oceanu

Nad groźne morze chodzą co dzień
staruszki otulone w chustki
na nogach zwątlonych i kruchych.

U brzegu same zasiadają
rąk nie zmieniając ani oczu,
chmur nie zmieniając ani ciszy.

Bezwstydne morze pęka, rwie,
nanosi całe góry trąbek,
potrząsa swoją byczą brodą.
Stare kobiety siedzą ciche,
i jakby z łodzi przezroczystej
obserwują terror fal.

Dokąd chcą pójść i gdzie już były?
Ze wszystkich kątów przybywają,
przychodzą od naszego życia.

Dzisiaj posiadły ten ocean,
chłód jego i żarliwą pustkę,
samotność jego płomienistą.

Z wszystkich przeszłości tu przychodzą,
z domów niegdyś znamienitych
i od rozpalonych zmierzchów.

Na morze patrzą, lub nie patrzą,
na piasku znaki piszą laską,
morze im mąci kaligrafię.

Staruszki wolno się dźwigają,
stają na cienkich, ptasich nóżkach,
podczas gdy rozhukane fale
nago na wietrze płyną dalej.

‹‹ 1 2 3 4 5 6 ››