Wiersze - Juliusz Słowacki strona 8

Nie wiadomo co, czyli romantyczność. Epilog do ballad.

 
Szło dwóch w nocy z wielką trwogą,
Aż pies czarny bieży drogą.
Czy to pies?
Czy to bies?
 
Rzecze jeden do drugiego:
"Czy ty widzisz psa czarnego?
Czy to pies?
Czy to bies?"
 
Żaden nic nie odpowiedział,
Żaden bowiem nic nie wiedział,
Czy to pies?
Czy to bies?
 
Lecz obadwaj tak się zlękli
Że zeszli w rów i przyklekli.
Czy to pies?
Czy to bies?
 
Drżą, potnieją, włos się jeży -
A pies bieży, a pies bieży.
Czy to pies?
Czy to bies?
 
Bieży, bieży - już ich mija,
Podniósł ogon i wywija.
Czy to pies?
Czy to bies?
 
Już ich minął, pobiegł dalej,
Oni wstali i patrzali.
Czy to pies?
Czy to bies?
 
Wtem, o dziwy! w oddaleniu,
Na zakręcie zniknął w cieniu
Czy to pies?
Czy to bies?
 
Długo stali i myśleli,
Lecz się nic nie dowiedzieli,
Czy to pies?
Czy to bies?

Oda do wolności

I

    Witaj, wolności aniele,
    Nad martwym wzniesionym światem!
    Oto w Ojczyzny kościele
    Ołtarze wieńczone kwiatem
    I wonne płoną kadzidła!
Patrz! tu świat nowy - nowe w ludziach życie.
    Spójrzał - i w niebios błękicie
    Malowane pióry złotemi
    Roztacza nad Polską skrzydła;
    I słucha hymnów tej ziemi.

II

A tam już w cieniu wieków za nami się chowa
Duch niewoli i dumną stopą depcze trony.
Zgina się pod ciężarem skrwawionej korony,
Mówi - ale niezrozumiałe z ust wychodzą słowa.
Tak obelisk, co niegdyś pisanym wyrazem
Dziwił ludy, obwiany mgłą kadzideł dymu,
     Dziś przeniesiony do Rzymu,
Niezrozumiały ludom - umarły - jest głazem.

III

    Niegdyś Europa cała
    Była gotyckim kościołem.
    Wiara kolumny związała,
    Gmach niebo roztrącał czołem...
    Drżącym od starości głosem
    Starzec pochylony laty
    Trząsł dumnym mocarzy losem,
    Zaglądał w królów siedziby;
    Zaledwo promyk oświaty
Przez ubarwione gmachu przedzierał się szyby.

    Jakiś mnich stanął u proga,
    Kornej nie uchylił głowy,
    Walczył słowami Boga
    I wzgardził świętymi kary.
Upadł gmach zachwiany słowy.
    Błysnęły światła promienie...
    Pierwsze wolności westchnienie
    Było i westchnieniem wiary.

IV

Jak sosny niebotycznie urośli królowie.
Deptane prawa ludów gdzież znajdą mściciela?...
    Na Albijonu ostrowie
    Kromwel. - Któż nie zna Kromwela?...
On dawną krwią Stuartów zalał stopnie tronu
I nie chciał na nie wstąpić - on pogardził tronem.

I czymże dzisiaj jest król Albijonu?
    Błyszcząca mara - widziadło,
    Księżyc na niebie zamglonem,
A słońce praw oświeca tę postać wybladłą.

    Ale wielcy mężowie zasiedli do steru,
Świątynią praw dźwigają tysiączne kolumny -
Patrzcie, jak długim rzędem za trumnami trumny
    Wchodzą w posępne gmachy Westminsteru.

V

O świat nowy hiszpańskie uderzyło wiosło,
    Tam brat zaprzedawał brata...
    Na lądzie nowego świata
    Żałobne drzewo wyrosło,
    Pod którym schyleni w trudzie,
    Marząc o szczęściu boleśnie,
    Usypiali tłumem ludzie,
    Tłumami konali we śnie.

I śmiercią sen płacili - bo o lepszej doli
Pod tym się drzewem ludziom o wolności śniło.
    Było to drzewo niewoli,
Rosło nad grobem - świat już był jedną mogiłą.

    Ostatni więc człowiek skona,
Śmiercią z należnym władcom wypłaci się danin?
    O nie! na głos Waszingtona
    Zmartwychwstał Amerykanin
    I zaprzysiężoną święcie
    Wolność okrył wieńcem sławy.

A drzewo śmierci było masztem na okręcie
I zgon niosło na ludy saksońskie - i nawy.

VI

Więc słońce już w wolności krajach nie zachodzi?
Wolności skrzydła całą osłoniły ziemię.
Godnym jest oczu Boga wolnych ludzie plemię,
    On bohaterów nagrodzi.

VII

    Jakiż to dzwon grobowy
    Z wiejskiego zabrzmiał kościoła?
    Idzie tłum pogrzebowy -
    Schylone do ziemi czoła;
    Trumna - za trumną dzieci,
    Smutna przyjaciół drużyna
    Bladą gromnicą świeci,
    Ciche modły powtarza.

    Weszli we wrota cmentarza,
    Pod trumną ramię syna.
    Czarną dręczeni rozpaczą,
    Czarną okryci żałobą...

    Czemuż płaczą nad sobą?
    Bogatą wezmą spuściznę.
    Dlaczegoż nad nim płaczą?
    W grobie zapomni troski...
Bracia! - on umarł  - on był ostatnim z tej wioski,
    Co widział wolna ojczyznę.
Synowie jeszcze po nim nie zdjęli żałoby,
    Już na wolnej żyją ziemi.
    Idźmy więc nad ojców groby,
    Wołajmy, bracia, nad niemi -
    Może usłyszą w mogile?...

VIII

Widziałem, jak młodzieniec w samej wieku sile,
Strawiony własnym ogniem - przeklął ogień duszy.
Wołał - "Czemuż Bóg więzów moich nie
                                                                   rozkruszy?..."
    Lecz wszędy cichość grobowa;
A więc sam odpowiadał: - "Jestem panem życia!" -
    Okropne rozpaczy słowa!
    Z umysłowych władz rozbicia
    Została ta myśl straszliwa.
I bladość śmierci lice wyniosłe okrywa.
Ta jedna myśl tysiączne urodziła myśli;
    Straszna cierpienia potęga,
    Umysł je rozwija - kryśli,
    Z niedowiarstwa marą sprzęga...
O niedowiarstwo! Ty piekieł pochodnią
Niszczysz mgłę marzeń i blask urojenia złoty.
    Gdzież cnota?... nie ma cnoty!...
    I zbrodnia nie jest zbrodnią.
    Na niepewnej ważysz szali
    Wzniosłe uczucia w człowieku...
Już wszyscy tak myśleli - i wszyscy wołali,
Jest to chorobą czasu! - jest to duchem wieku!
Ta ciemność była tylko przepowiednią słońca.

IX

Wolności widzim anioła,
Wolności powstał obrońca.
Podnieśmy wybladłe czoła!
Dalej do steru okrętu!
Dalej! na morskie głębinie!
Rzućmy się w odmęt - z odmętu
Może niejeden wypłynie!
Podobni do nurków tłumu,
Co do morskiej toną fali,
Wśród wirów kręceni szumu,
Już ich fala w głąb porywa;
Ale niejeden wypływa,
Bliski brzegu lub daleki,
Ten niesie gałąź korali,
Ów w Amfitryt trąbę dzwoni.
Lecz niejeden zniknie w toni,
W morzu zostanie na wieki.

Ofiarowanie

U nóg twych kładę: o żałośna wdowo
     Polskie ludu! O Matko w żałobie
    Tych, co śpią w krwawym pochowani grobie,
I tych - co wierzą, że wstaniesz na nowo;
O! ty gotowa twą krew chrystusową
    Rzucić na twarze wątpiące i blade,
    WARSZAWO! tę pieśń ci pod nogi kładę
I nóg skrwawionych twoich sięgam głową.

Bo ja nie wierzę, żebyś ty się zlękła
    Carskiego czoła i carskich rycerzy;
A gdy mówiono, żeś przed nim uklękła,
    Tom był jak człowiek, gdy grom weń uderzy;
Potem schyliwszy czoło zamyślone
Rzekłem: żeś klękła ty po tę koronę,
    Co spadła z głowy i u nóg ci leży.

Ojciec zadżumionych

 W El-Arish

   Trzy razy księżyc odmienił się złoty,
Jak na tym piasku rozbiłem namioty.
Maleńkie dziecko karmiła mi żona,
Prócz tego dziecka, trzech synów, trzy córki,
Cała rodzina, dzisiaj pogrzebiona,
Przybyła ze mną. Dziewięć dromaderów
Chodziło co dnia na piasku pagórki
Karmić się chwastem madmorskich ajerów;
A wieczór - wszystkie tu się kładły wiankiem,
Tu, gdzie się ogień już dawno nie pali.
Córki po wodę chodziły ze dzbankiem,
Synowie moi ogień rozkładali,
Żona, z synaczkiem przy piersiach, warzyła.
Wszystko to dzisiaj tam - gdzie ta mogiła
Promienistemu słońcu się odśmiecha,
Wszystko tam leży pod kopułą Szecha.
A ja samotny wracam - o boleści!
Trzy razy wieków przeżywszy czterdzieści,
Odkąd do mego płóciennego dworu
W tej kwarantannie wszedł anioł pomoru.

O! niewiadoma ta boleść nikomu,
Jaka się w moim sercu dziś zamyka!
Wracam na Liban, do mojego domu - 
W dziedzińcu moim pomarańcza dzika
Zapyta: Starcze! gdzie są twoje dziatki? - 
W dziedzińcu moim córek moich kwiatki
Spytają: Starcze! gdzie są twoje córki?
Naprzód błękitne na Libanie chmurki
Pytać mię będą o synów, o żonę,
O dzieci moje, wszystkie pogrzebione
Tam, pod grobowcem tym okropnym Szecha -
I wszystkie będą mię pytały echa,
I wszyscy ludzie, czy wracam ze zdrowiem,
Pytać się będą. - Cóż ja im odpowiem?!

Przybyłem. Namiot rozbiłem na piasku.
Wielbłądy moje cicho się pokładły;
Dziecko, jak mały aniołek w obrazku,
Karmiło wróble, a ptaszęta jadły,
Aż do rąk prawie przychodząc dziecinie. -
Widzisz tę małą rzeczułkę w dolinie?
Od niej wracała najmłodsza dziewczyna,
Z dzbankiem na głowie, prościutka jak trzcina.
Przyszła do ognia i wodą z potoku
Śmiejąc się, lekko trysnęła na braci. -
Najstarszy - a ogniem zapalonym w oku
Wstał, dzbanek wody chwycił w dżące dłonie
I rzekł: Sam Bóg ci za wodę zapłaci,
Bo chcę pić jak pies, bo ogień mam w łonie.
To mówiąc, wodę wypiwszy ze dzbana,
Powalił się tu jak palma złamana.
Przybiegłem - nie czas już było ratować. -
Siostry go chciały martwego całować;
Krzyknąłem wściekły: Niech się nikt nie waży!
Porwałem trupa i rzuciłem straży,
Aby go wzięła na żelazne zgrzebła
I tam, gdzie grzebią zarażonych, grzebła.
A od tej nocy tak pełnej boleści
Naznaczono mi nowych dni czterdzieści.
Tej samej nocy Hafne i Amina
Umarły leżąc na łożu przy sobie.
A patrz! - tak cicho umierały obie!
Że choć po śmierci najstarszego syna
Oczy się moje do snu nie zawarły,
A nie słyszałem, jak obie umierły.
I nawet matka własna nie słyszała,
Choć wiem, że także tej nocy nie spała.
Rankiem obiedwie sine jak żelazo,
Dwie moje córki zabite zarazą, 
Wywlec kazałem strażnikom z namiotu;
I porzuciły nas! - i bez powrotu!...
A jak dorosłym przystoi dziewicom,
Włosami ziemię zamiotły rodzicom.

Widzisz te słońce w niebie lazurowym?
Zawsze tam wschodzi za lasem palmowym,
Zawsze zachodzi za tą piasku górą;
Zawsze te niebo nie splamione chmurą:
A mnie się zdało wtenczas, nie wiem czemu,
Że słońce słońcu nie równe złotemu;
I już nie takie, jakie było wczora,
Ale podobne do słońca upiora.
A niebo, które patrzało na zgubę
Mego rodzeństwa, moich trojga dzieci:
Tak mi się mgliste zdawało i grube
Ziemi wyziewem i słońca purpurą,
Że nie wiedziałem, czy pacierz doleci
Do Pana Boga, co się zakrył chmurą.

I tak dni dziesięć przeszło, choć nie skoro.
Reszta mych dzieci żyła - wszystko czworo. 
Małżonka moje serce miała lżejsze,
I nawet moje dzieciątko najmniejsze
Żyło i kwiatkiem nie chciało usychać - 
Ja sam nareszcie zacząłem oddychać;
Bo nie wierzyłem, żeby wziąwszy troje
Bóg mi chciał zabrać wszystkie dzieci moje.

O! była to piekelna godzina!
Gdy patrząc na twarz najmłodszego syna
Śmierć zobaczyłem! - Ach, ja go tak strzegłem! -
Pierwszy na twarzy znak wystąpił drobny;
Nikt by nie dostrzegł - ja, ojciec, spostrzegłem.
On do tamtego stawał się podobny;
Stawał się jak mój trup pierworodzony
Z jasnego blady, z bladego czerwony.
Patrzę! - Na twarzy plam żelaznych krocie -
Więc zawołałem głośno: Śmierć w namiocie!
I pochwyciwszy go z takimi trądy
Wyniosłem na step, pomiędzy wielbłądy,
Aby go tam śmierć zgryzła do ostatka;
I żeby na to nie patrzała - matka.

Przy konającym czuwaliśmy bliscy
Ja z wielbłądami - na kolanach wszyscy.
Łamałem ręce i wołałem głośno:
Oby nie umarł! lub się był nie narodził! -
A tam nad palmy, z twarzą nielitośną,
Gdy konał mój syn, blady miesiąc wschodził
I patrzał: - tego z pamięci nie zatrzeć!
I nie wiem, jak ten sam miesiąc mógł patrzeć?
Gdy skonał w moim ojcowskim uścisku,
Chciałem go spalić na popiół w ognisku;
Lecz ledwie ogień zaczął biec po szacie,
Wyrwałem trupa i rzuciłem straży -
Poniosło mi go czarnych dwócg grabarzy,
I lepiej mu tam przy siostrach i bracie.
Od tego zgonu i od tej boleści
Naznaczono mi nowych dni czterdzieści.

Pod kręgiem słońca jako krew czerwonym
I pod namiotem tym zapowietrzonym
Żyliśmy, słowa nie mówiąc do siebie,
I śmierć przed samą śmiercią udawali
Myśląc, że Boga oszukamy w niebie,
Że się ten bałwan zarazy przewali. -
Powrócił! - Anioł powrócił morderca!
Ale mnie znalazł bez łez i bez serca,
Już omdlałego na boleści świeże,
Już mówiącego: Niech Bóg wszystko bierze!
Miałem na syna trzeciego cierpienia 
Powieki bez łez i serce z kamienia.
Boleść już była jako chleb powszedni.
I pod oczyma mi konał mój średni,
Najmniej kochany w mym rodzinnym gronie
I najmniej z dzieci płakany po zgonie.
Toteż Bóg jemu wynagrodził za to,
Bez żadnych bolów, bez żadnych omamień.
Skonał i skościał, i stał się jak kamień.
A tak okropnie po śmierci wyglądał,
Jakby już próżnych już naszych łez nie żądał,
Ale chciał tylko lice swoje wyrazić
W serca nieczułe, oczy nam przerazić
I wiecznie zostać w rodziców pamięci
Z twarzą, co woła: Jesteście przeklęci! -

Skonał. Myślałem wtenczas - o rozpaczy! -
Że jeśli reszcie Pan Bóg nie przebaczy,
Jeśli anioła śmierci przyszle po nie:
Dziecko mi weźmie - żonę - a po żonie
Mnie nieszczęsnego zawołą przed Stwórcę...
Córka! - Ja myśleć nie śmiałem o córce!
I trwoga o nią nie gryzła mię żadna.
Ach, ona była młoda! taka ładna!
taka wesoła, kiedy moją głowę
Do lilijowych brała chłodzić rączek,
Kiedy zrobiwszy z jedwabiu osnowę,
Około cedru biegała po trawie,
Jak pracowity snując się pajączek.
Patrz! i ten pas mój błyszczący jaskrawie
Ona robiła - i te smutne oczy
Ona rąbkami złocistych warkoczy
Tak przesłaniała, że patrzałem na nią
Jako na róże przeze łzy i słońce.
Ach, ona była domu mego panią!
Ona jak jaśni anieli obrońce
Najmniejsze dziecko w kołyseczce strzegła. 
I gdzie płacz jaki słyszała, tam biegła;
I wszystkie nasze opłakała ciosy,
I wszystkie nasze łzy - wzięła na włosy.

Dziesięć dni przeszło i nocy tak długich,
Że śmierć już mogła na gwiazdy odlecić.
Dziesięć dni przeszło, dziesięć nocy drugich
Przeszło - nadzieja zaczynała świecić...
Po dzieciach ustał wielki płacz niewieści
I naliczyliśmy ranków trzydzieści.
Nareszcie zbywszy pamięci i mocy,
Położyłem się i zasnąłem w nocy.
I we śnie, w lekkie owinięte chmury,
Ujrzałem moje dwie umarłe córy.
Przyszły za ręce trzymając się obie;
I pozdrowiwszy mię pokojem w grobie,
Poszły, oczyma cichymi błyszczące,
Nawiedzać inne, po namiocie śpiące.
Szły cicho, z wolna, schylały się nisko
Nad matki łożem, nad dziecka kołyską;
potem na moją najmłódszą dziewczynę
Obiedwie - ręce położyły sine!
Budzę się z krzykiem i umarłą dziatwę
Klnąc wołam dziko: Harfe! moja Harfe! 
Przyszła jak ptaszek cicho po kobiercu,
Rzuciła mi się rączkami na szyję;
I przekonałem się, że Harfe żyje,
Słysząc jej serce bijące na sercu.
Ale nazajutrz grom przyszedł uderzyć -
Córka!!! - Lecz na co z boleścią się szerzyć?
I te mi dziecko sroga śmierć wydarła!
I ta mi córka na rękach umarła!
A była jedna najstraszniejsza chwila -
Kiedy ją bole targały zabójcze,
Wołała: Ratuj mię! ratuj, mój ojcze!
I miała wtenczas czerwone usteczka
Jak młoda róża, kiedy się rozchyla. -
I tak umarła ta moja dzieweczka,
Że mi się serce rozdarło na ćwierci -
A piękna była jak anioł - po śmierci!

Przyszli nade mną płakać nieborakiem
Strażnicy; przyszli mi wydrzeć to ciało.
I nieostrożni zaczepili hakiem -
Hak padł na pierś jej twardą, krągłą, białą...
I tu - bogdajby jak ja nie umarli! -
Tu ją pod mymi oczyma rozdarli. -
Ty im to, Boże niebieski, spamiętasz!
Wziąłem ją - i sam zaniosłem na cmentarz.
Z założonymi na piersiach rękoma
Siedziała trzy dni matka nieruchoma 
W kącie namiotu, żółta, jakby z drewna.
Dziecina stała się blada i rzewna;
Bo mleko matki zaczęło wysychać,
I co dnia było płacz w kołysce słychać.
A ta pustynia - nie masz dzieci w grobie! -
Ona inaczej wydaje się tobie,
Może złocista, jasna i weselna?
Lecz dla mnie jest to równina piekielna!
Przez tę równinę, przez te piasku kupy
Ciągnięto śniade moich dzieci trupy.
A tam na wzgórzu, kędy morze bije,
Dla ciebie szumi morze - dla mnie wyje;
A kiedy z wichrem na brzegi nie skacze,
Dla ciebie szemrze tylko - dla mnie płacze.
Co dnia, gdy przyszła wieczorna godzina,
Śpiewającegom słyszał muezina:
Jakby się nad mym ulitował losem,
Zaczął smutniejszym obwoływać głosem,
Krzycząc ze swego piaskowego stoga
Nieszczęśliwemu ojcu - wielkość Boga.
O! bądźże mi Ty pochwalony, Alla!
Szumem pożaru, co miasta zapala,
Trzęsieniem ziemi, co grody wywraca,
Zarazą, która dzieci mi wytraca
I bierze syny z łona rodzicielki.
O Allach! Akbar Allach! jesteś wielki!

Wszystko, co miało tylko twarz człowieka,
Zaczęło stronić ode mnie z daleka.
Namiotu mego - córki go uprzędły -
Płótna na rosie poczerniały, zwiędły
I podarły się, i lekko napięte,
Były jak próchna z ludzkich trumien zdjęte.
Zarazę było znać na tym namiocie -
I wiesz, że nawet tych wróbelków krocie,
Co zlatywały się tutaj o brzasku
Jeść okruszyny i kąpać się w piasku;
Odkąd mi dzieci zaczęło ubywać,
Po żer przestały się wszystkie zlaywać.
Czy odstraszyło je podarte płótno
Namiotu mego? czy twarz moja biedna? -
Nie przyleciała z ptaszyn ani jedna
I spostrzegłem to - i było mi smutno.


Po córce w pięc dni - o Boże mój! Boże!
Z wieczora huczeć już zaczęło morze
I słońca się krąg pochował ponury,
I niebo czrne zaciągnęły chmury.
Noc przyszła, dotąd w pamięci ohydna,
Ciemna, od gromów czerwoności widna.
Jeszcze dziś czuję i widzę, i slyszę,
Słyszę, jak namiot gęste sieką deszcze,
Jak się rozciąga, jak głucho szeleszcze,
Jak się nade mną w ciemności kołysze
I od piorunów się cały czerwieni,
Podobny grobom szatańskim z płomieni.
Zdawało mi się za burzy łoskotem,
Żem słyszał martwe dzieci, za namiotem,
Wszystkie jęczące przeraźliwie, głucho.
Więc natężałem wzrok, serce i ucho;
I z przerażeniem rozmyślałem w sobie,
Jak moim dzieciom takiej nocy w grobie?

I nagle! - Czemuż ta smierć tak zdradziecko!
Tak cicho weszła pod namiotu żagle?! -
Grom spadał hucząc po gromie - i nagle
W kołysce z cicha zapłakało dziecko -
A płacz ten musiał być strasznym wyrazem...
Bo zaraz - matka - ja - oboje razem -
rzuciliśmy się, gdzie robaczek lichy...
A choć dziecięcia jęk był bardzo cichy,
To tak wydawał się obójgu głośny
I tak rozdarty, i taki żałośny,
I tak z głębokich wnętrzności wyjęty!
I tak rozumny! i taki przeklęty!!!
Żeśmy oboje biegli gromem tknięci,
I bez nadziei już! i bez pamięci!
I nie zawiodło przeczucie żałoby!
Umarło - z takiej jak tamte choroby.
I poszło leżeć między trupy ratnie,
Moje najmilsze!... i moje ostatnie!!!
Śmierć mi go czarna wzięła nielitośnie.
I już nie wróci! ani mi urośnie!
Ani go kiedy mój dom już zobaczył! -
I już nie wróci ngdy! - o rozpaczy!!!

Noc przyszła druga, błyszcząca gwiazdami.
Byliśmy z matką w namiocie - przed nami
Leżało dziecko na stole, nieżywe,
Nieruchomością śmierci przeraźliwe.
Uczułem wtenczas, patrząc na tę postać,
Że gdyby mogło choć tak z nami zostać
Przez wszystkie lata - choć tak, nie inaczej -
Ubyłoby mi z serca pół rozpaczy.
A te już - ani zarazy strażnicy,
Ani ja niosłem do Szecha kaplicy,
Gdzie się nam trupia otwierała brama,
Ale je matka tam zaniosła sama.

W namiocie pustym ja zostałem z żoną.
Ale czy pojmiesz? - zamiast nas połączyć,
Boleść obójgu nam rozdarłszy łono,
Zaczęła jakieś jady z serca sączyć,
I teraz je chyba sam Bóg oczyści.
Smutek podobny był do nienawiści
I stanął czarny, wielki, między nami.
Więc rozłączeni byliśmy i sami.
I nie mówiliśmy do siebie słowa -
Bo powiedz, jakaż być mogła rozmowa
W pustym namiocie między mną i żoną?
Pomiędzy ojcem i matką tych dzieci?...
Słońce wschodziło w upały czerwono,
Co dnia tonęło tam, gdzie teraz świeci
Jak jaka skrawa pożaru pochodnia. -
Więc tak bezdzietnym było - i tak co dnia -
Cisza ogromna namiot nasz zaległa.
Chyba mysz jaka w księżycu przebiegła;
Zgoła innego jęku ni szelestu...
Doczekaliśmy więc tak dni czterdziestu.
I kwarantanny przybyli lekarze,
Głęboko patrząc w nasze smutne twarze.
Widziałem, jak się każdy z nich zadziwiał;
Bo nachyliłem się był i posiwiał.
A żona moja od niespań i troski
Była jak bursztyn albo żółte woski;
Na głowie miała z włosów siwych wieniec,
Jakiś okropny ceglany rumieniec,
A oczy pełne takiej błyskawicy,
Jak ci, co wyjdą na słońce z ciemnicy.
Lekarz nam kazał w sustawy uderzyć,
Tam gdzie zaraza pierwsze rzuca strupy -
Zdrów byłem. - Ludzie! czy będziecie wierzyć?
Ja, co me wszystkie całowałem trupy
Z tej kwarantanny wychodziłem zdrowy;
Żona, co nawet nie tknęła połowy,
Nad piersiami się uderzywszy zbladła
I zachwiała się z jękiem - i upadła.
A ja na ręce wziąłem trup niewieści,
Zaniosłem w namiot i rzuciwszy brzemię
Upadłem przy niej jak martwy na ziemię.                       
I obudziłem się - na dni czterdzieści...

Przed samą śmiercią wyznała mi matka,
Że chciała z grobu swojego dzieciątka
Jakiej pamiątki, kamienia lub kwiatka,
Włoska w złocistych na głowie obrączkach;
I tak po dzieckum umarłym pamiątka -
Patrzaj! - obrazek ten, co trzymał w rączkach,
Te włoski złote i tak dzisiaj święte,
W mogiłce z główki maleńkiemu zdjęte - 
Bo biedna matka miała tyle mocy;
Że odkopała dziecko o północy;
Znalazła jeszcze nie zepsutym wcale,
Pocałowała w usteczek korale
I znów włożyła do trupich obsłónek -
Te upominki i ten pocałunek,
Zazdośnej ziemi Szecha ukradzione,
Zabiły matkę i wzięły mi żonę.

I znów się łono piaskowe otwarło,
Gdzie pochowałem matkę martwych zmarłą.
Potem wróciłem do płóciennej nory
Schować się w cieniu jak nocne potwory.
Ani ja słońca na niebieskim sklepie,
Ani mnie ludzie widzieli na stepie.
Stałem się jako zdzieciniali - starzy -
W pamięci mojej - żadnej żywej twarzy,
Tylko te sine i okropne lica,
Które mi wzięła zarazy martwica.
I w dzień błękitny, i w noc każdą ciemną
Oni tu byli w tym namiocie ze mną;
Gadałem z nimi, zmyślałem rozmowy,
W których rozmawiał ze mną tłum grobowy;
I często dziwnym natrafiłem losem
Na głos, co moich był dzieciątek głosem.
Z obłąkanego budziły mię śnicia
Po nocy hyjen przeraźliwe wycia
Tam nad trumnami... i słuchałem blady,
Jak nad trupami płaczą trupojady.
Stałem się wreszcie jak wąż, gdy ochłodnie.
I przechodziły mi dnie i tygodnie
Bez żadnych bolów, pamiątek, omamień.
Stałem się twardy i zimny jak kamień.
I raz - ach, boska nade mną opieka!
Patrzę, ktoś w namiot mój cicho zagląda -
I ach! - Nie była to już twarz człowieka,
Lecz głowa mego starego wielbłąda.
Spojrzał - i spojrzał z twarzą tak litosną,
Że rozpłakałem się jak dziecko głośno.

I tak przeżyłem smutnych dni czterdzieście;
Przyszli mię ludzie uwolnić nareszcie.
O gorzka wolność i chwila odlotu!
Jam już do ciemnego przywykł namiotu;
Z uczuciem smutku, boleści i zgrozy
Będę wyrywał koły i powrozy,
Które... (o Boże wiekuisty, świeć mi!...)
Do tego piasku zatykałem z dziećmi.
Ach, pomóż ty mi je zerwać - sam jestem!
A może tobie posępnym szelestem
Te płótna więcej boleści powiedzą?
One widziały wszystko! wszystko wiedzą!
Czyż nie są teraz jak męki obrazy?
Patrz na nie, dotknij! nie bój się zarazy,
Nie bój się śmierci, co dotknięciem sinem...
Wszak ty nie jesteś, synu, moim synem.
Lecz nie - uciekaj! Ja wiem, że te płótna
Straszne się muszą obcym ludziom zdawać.
Śmierć od zarazy? - Ach! to smierć okrutna!
Zaczynasz własnych braci nie poznawać,
Potem cię ogień pali, piersi gorą...
Ach! ja tak moich widziałem ośmioro!
I co dnia patrząc na tak konające,
Wysiedziałem tu całe trzy miesiące.
Dziś - oto dziewięć wielbłądów podróżnych,
A na nich - patrzaj, osiem juków próżnych,
I nie zostało mi nic - oprócz Boga;
I tam mój cmentarz - a tamtędy droga. -   
 


        

Paryż

PARYŻ


Patrz! przy zachodzie słońca, jak z Sekwany łona
Powstają gmachy połamanym składem,
Jak jedne drugim wchodzą na ramiona,
ulic przeświecone śladem.
Gmachy skręcone wydają się gadem,
Zębatą dachów łuską się najeża.
A tam - czy żądło oślinione jadem?
Czy słońca promień? czy spisa ryce
Wysoko - strzela blaskiem ozłocona wieża.


Nowa Sodomo! pośród twych kamieni
Mnoży się zbrodnia bezwstydna widomie
I kiedyś na cię spadnie deszcz płomieni,
Lecz nie deszcz boży, nie zamknięty w gromie,
Sto dział go poszle... A na każdym domie
Kula wyryje straszny wyrok Boga;
Kula te mury przepali, przełomie,
I wielka na cię spadnie kiedyś trwoga,
I większa jeszcze rozpacz - bo to kula wroga...


I już nad miastem wisi ta dział chmura,
Dlatego ludu zasępione tłumy,
Dlatego ciemność ulic tak ponura,
Przeczuciem nieszczęść zbłąkane rozumy;
Bez echa kona słowo próżnej dumy,
O wrogach ciągłe toczą sie rozmowy...
A straż ich przednia, już północne dżumy
Obrońców ludu pozwiewały głowy,
I po ulicach ciągły brzmi dzwon pogrzebowy.


Czy wrócą czasy tych świętych tajemnic,
Kiedy tu ludzie zbytkiem życia wściekli,
Jedni pod katem, drudzy w głębi ciemnic,
Inni ponurzy, bladzi, krwią ociekli,
Co kiedy śmieli pomyśleć - wyrzekli?
Lud cały kona, katy i obrońce,
Dnia im nie stało, aby się wysiekli;
I przeczuwając krwawej zorzy końce,
Jak Jozue wołali: Dnia trzeba - stój, słońce!


I nie stanęło - pomarli - przedwcześnie,
Lecz zostawili pamiątki po sobie:
Kraj po rozlewie krwi tonący we śnie
I lud, nie po nich ubrany w żałobie,
Krwi trójcę w jednej wcieloną osobie.
Ten jak rodyjski posąg świecznik trzyma
I jedną nogę wsparł na martwych grobie,
Drugą na zamku królów... Gdzie oczyma
Sięgnął - tam wnet i ręką dostawał olbrzyma.


A kiedy posąg walił się z podstawy,
Tysiące ludu sławą się dzieliło,
Każdy się okrył łachmanem tej sławy,
Każdemu było dosyć - nadto było...
Marzą o dawnej sławie nad mogiłą
I pod kolumną spiżu wszyscy posną;
Choć cięcie kata głowę z niej strąciło,
Choć na niej może jak na gruzach z wiosną
Chwasty i z lilijami Burbonów porosną.


Tu dzisiaj Polak błąka się wygnany,
W nędzy - i brat już nie pomaga bratu.
Wierzby płaczące na brzegach Sekwany
Smutne są dla nas jak wierzby Eufratu.
I całej nędzy nie wyjawię światu...
Twarze z marmuru - serca marmurowe,
Drzewo nadziei bez liścia i kwiatu
Schnie, gdy wygnaniec złożył pod nim głowę,
Jak nad prorokiem Judy schło drzewo figowe

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Z dala od miasta szukajmy napisów,
Gdzie wielki cmentarz zalega na górze.
O! jak tu smutno, kędy wśród cyprysów
Pobladłe w cieniu chowają się róże.
A pod stopami - dalej - miasto w chmurze
Topi się we mgłach gasnących opalu...
A dla żałobnych rodzin przy tym murze
Przedają wianki z płótna lub z perkalu,
Aby dłużej świadczyły o kupionym żalu.


Patrz znów w mgłę miejską - oto wież ostatki,
Gotyckim kunsztem ukształcona ściana;
Rzekłbyś - że zmarła matka twojej matki,
W czarne, brabanckie korónki ubrana,
Z chmur się wychyla jak duch Ossyjana...
Ludzi nie dojrzysz... Lecz nad mgłami fali
Stoją posągi (gdzie płynie Sekwana),
Jak by się w Styksu łodzi zatrzymali
I przed piekła bramami we mgłach stoją biali...


Tam gmachu Luwru, gdzie tron Baltazara,
A na nim siedział wyrobnik umarły...
Przez dnie lipcowe panowała mara,
U nóg jej ludzie snuli się jak karły;
Bo nad nią cienie śmierci rozpostarły
Wielkość olbrzymią - był to król narodu.
I aksamity krew mu z czoła starły,
Lecz jego dzieci umierały z głodu,
Zaczął dynastią trupów, był ostatnim z rodu.

‹‹ 1 2 5 6 7 8 9 ››