Wiersze - Złoto Tygrysów - Strażnik

Złoto Tygrysów - Strażnik

Wpada światło i rozpoznaję siebie: oto jest.
Najpierw mówi mi swe imię, które jest (co oczy­wiste) moim imieniem.
Powracam do okowów, trwających ponad siedem dziesiątków lat.
Obarcza mnie swoją pamięcią.
Obarcza mnie codziennym ubóstwem, ludzką dolą.
Jestem jego starym pielęgniarzem; zmusza mnie, żebym mył mu nogi.
Osacza mnie w lustrach, w lśniącym mahoniu, w sklepowych witrynach.
Ta lub inna kobieta odrzuciła go, a ja muszę dzielić jego smutek.
Teraz dyktuje mi ten wiersz, który mi się nie podoba.
Domaga się, bym zgłębiał zawiłości opornej mowy anglosaskiej.
Nawrócił mnie na bałwochwalczy kult martwych żołnierzy, z którymi być może nie potrafiłbym     zamienić nawet słowa.
U szczytu schodów czuję, że jest przy mnie.
Jest w moich krokach, w moim głosie.
Nienawidzę go w każdym calu.
Z ulgą spostrzegam, że prawie nie widzi.
Jestem w kolistej celi, a nieskończone mury na­pierają.
Żaden z nas nie oszukuje drugiego, ale kłamiemy obaj.
Nazbyt dobrze się znamy, nieodłączny bracie.
Pijesz wodę z mojej szklanki i pożerasz mój chleb.
Drzwi samobójcy stoją otworem, ale teolodzy utrzymują, że w ostatecznym mroku tamtego króles­twa sam siebie będę oczekiwał.