Wiersze - Jorge Luis Borges strona 3

Szczęście

Ten, co obejmuje kobietę, jest Adamem. Kobieta jest Ewą.
Wszystko zdarza się po raz pierwszy.
Zobaczyłem coś białego na niebie. Mówią mi, że to księżyc, ale
cóż mam począć z tym słowem i z cala tą mitologią.
Drzewa budzą we mnie jakiś lęk. Są takie piękne.
Spokojne zwierzęta podchodzą, abym nazwał je po imieniu.
Nie ma liter w księgach biblioteki. Lecz, kiedy je otworzę, wynurzają się.
Kartkując atlas, wymyślam kształt Sumatry.
Ten, co w ciemności rozpala zapałkę, właśnie wynalazł ogień.
W głębi lustra jest ktoś inny, zaczajony.
Ten, co patrzy na morze, widzi Anglię.
Ten, co wygłasza wiersz Liliencrona, rozpoczyna bitwę.
Śniłem o Kartaginie i o legionach, które pognębiły Kartaginę.
Śniłem o mieczu i o wadze.
Pochwalona niech będzie miłość, w której nie ma strony
posiadającej i posiadanej, bo tych dwoje oddaje się sobie.
Pochwalone niech będą koszmary senne, albowiem dzięki nim możemy uwierzyć w piekło.
                                            
Ten, co wchodzi do rzeki, zanurza się w Gangesie.
Ten, co patrzy na piaskową klepsydrę, widzi, jak rozsypuje się imperium.
Ten, co sztyletem się bawi, śmierć Cezara przeczuwa.
Ten, co śpi, jest wszystkimi ludźmi.
Na pustyni ujrzałem młodego Sfinksa o dopiero co wyrzeźbionych kształtach.
                                                             
Nic dawnego pod słońcem.
Wszystko zdarza się po raz pierwszy, ale na modłę wieczności.
Ten, co mnie czyta, stwarza moje słowa.

Testament

Nie będzie w nocy gwiazd.
Nie będzie nocy.
Umrę, a wraz ze mną nie do zniesienia wszechświat.
Zetrę piramidy, medale, kontynenty i twarze.
Zetrę nawarstwienia przeszłości.
Historię obrócę w proch.
Proch w proch.
Widzę ostatnią chwilę.
Słyszę ostatniego ptaka.
Nikomu zostawiam nic.

Zakochany

Księżyce, słoniowe kości, narzędzia, róże,
Lampy i kreska Durera,
Dziewięć cyfr i zmienne zero,
Muszę udawać, że te rzeczy istnieją.
Muszę udawać, że w przeszłości były
Persepolis i Rzym, i że piasek
Delikatny mierzył los krenelaży,
Które żelazne wieki unicestwiły.
Muszę udawać, że istnieje broń
I stos epopei, i ociężałe morza,
Co podmywają ziemi filary.
Muszę udawać, że są inni. To kłamstwo.
Tylko ty jesteś. Ty, moje nieszczęście
I moje szczęście, niewyczerpane i czyste.

Złoto Tygrysów - 1891

Jego obraz mam w oczach: wyłania się,
Potem znika. Czarny, odświętny surdut,
Czoło nieco wąskie, przystrzyżony wąs,
Na szyi chusta, jakich wokół wiele.
Idzie, mijając popołudniowy tłum,
Sobą zajęty, nikogo nie widzi.
W barze za rogiem, przy ulicy Piedras,
Pociąga łyk brazylijskiej gorzałki.
Jak zawsze. Ktoś go zagadnął. On milczy.
Nigdy nie wyzbył się dawnej urazy.
Następna przecznica. Z jakiegoś patio
Dochodzą monotonne takty milong.
Ach, jakże ci grajkowie drażnią nerwy.
Po chwili znowu odzyskuje spokój.
Raz po raz dłonią muska kamizelkę:
Wyczuwa pod dotykiem twardość noża.
Już wkrótce rachunki będą spłacone.
Po kilku krokach mężczyzna przystaje.
Wchodzi do sieni: wokół kwiaty kardu.
Słyszy brzęknięcie wiadra o cembrowinę,
Słyszy głos, który zna aż nadto dobrze.
Popycha drzwi wiodące na patio. Są
Otwarte, jakby na niego czekano.
Już tej nocy być może go uśmiercą.

Złoto Tygrysów - 1929

Niegdyś światło wpadało już o świcie
Do pokoju otwartego na patio.
Teraz wysoki budynek tuż obok
Zakrył słońce. W chybotliwym półmroku
Skromny lokator pokoju od dawna
Już czuwa. Porusza się bezszelestnie,
By nie obudzić sąsiadów; popija
Mate i czeka. Kolejny pusty dzień,
Pusty tak jak wszystkie inne jego dni.
Wrzód żołądka dokucza mu jak zawsze.
Nie ma już kobiet w moim życiu, myśli.
Przyjaciele go nudzą. Domyśla się,
Że on także ich nudzi. Rozprawiają
O sprawach, które są mu obojętne:
Mówią o bramkach, futbolowych meczach.
Nie spojrzał nawet na zegar. Powoli
Wstaje z łóżka i goli się niespiesznie.
Trzeba czymś zająć płynące godziny.

­

N a obliczu, które podpowiada mu
Lustro, widać opanowanie sprzed lat.
Starzejemy się szybciej niż nasza twarz,
Myśli, ale wszędzie tak wiele zmarszczek,
Rzadkie włosy, zapadnięte policzki.
Bierze kapelusz i wychodzi. W holu
Dostrzega otwartą gazetę. Czyta
Nagłówki - kryzys rządowy w krajach,
Które są tylko nazwami. Gdy widzi
Wczorajszą datę, oddycha z ulgą. Już
Dalej nie musi czytać. Tam, na zewnątrz,
Ranek wita go jak co dzień ułudą
Początku, nawoływaniem sprzedawców.
Nadaremnie zbyteczny człowiek mija
Place i ulice, by się zagubić.
Ogląda z uznaniem nowe domy; coś,
Być może wiatr od południowych dzielnic,
Ożywiło go. Przechodzi Riverą
Czy Cordobą, jak dziś zwą tę ulicę.
Nie pamięta nawet, że od wielu lat
Zwykł ją omijać. Kolejne przecznice.
Rozpoznaje kamienną balustradę,
Kutą kratę żelaznego balkonu,
Mur z cegły najeżony odłamkami
Szkła. Nic więcej. Wszystko się tu zmieniło.
Potyka się o krawężnik i słyszy
Drwiący śmiech dzieci. Mija je bez słowa.
Zwolnił kroku. Zatrzymuje się nagle.
Coś się stało. Tu, gdzie jest lodziarnia, był
Niegdyś sklep i bar zwany "Pod Figurą"
(To wydarzyło się pół wieku temu).
Obcy mężczyzna o podstępnej twarzy
Ograł go w truco, po dwakroć piętnaście.
On był pewien, że tamten oszukiwał.
Nie chciał awantur, ale wstał od stołu:
Oto twa wygrana, co do centavo,
A teraz wyjdziesz ze mną na ulicę.
Tamten odpowiedział: W karty przegrałeś
I z nożem w ręku nie pójdzie ci lepiej.
Na mrocznym niebie nie było gwiazd. Sztylet
Dał mu Benavides. Zacięta walka
W jego pamięci trwała jedną chwilę,
Znieruchomiały błysk, oszołomienie.
Zadał głębokie pchnięcie, wystarczyło.
Chciał się upewnić, zadał jeszcze jedno.
Usłyszał, jak upada nóż i ciało.
Dopiero wtedy poczuł ból w nadgarstku
I ujrzał plamę krwi. Dopiero wtedy
Z jego gardła wytrysnęło przekleństwo,
W którym był i tryumf, i gniew, i ulga.
Po tylu latach wreszcie przyszło szczęście,
Znów jest mężczyzną, jest silny, odważny,
Choć może wszystko to się wydarzyło
Pewnego razu, w odległej przeszłości.

‹‹ 1 2 3 4 5 6 10 11 ››