Wiersze - Ulica Bzowa

Ulica Bzowa

 
Odbrązawiając jesień z kasztanów
między zwątpieniem w siłę wyobraźni,
a bezdrożem kończącej się nocy,
uczę się ponownie nazywać rzeczy po imieniu.
W tej ni to jawie ni to śnie mijam sąsiadów zauroczonych sobą.
Zwielokrotnieni przez własne ego
bezradni w swym bezimiennym królestwie pychy,
podobni do odwłoków chrząszczy kłócą się o
prognozę pogody, poziom Odry
i umowne granice przydomowych ogródków.
Nic nie wiedząc o Silesiusie wzbogają swój język
o słowa, które niczym pociski spadając bezwładnie u ich stóp
eksplodują biblijnym jadem.
Resztki śniegu pod oknami sytuowały szron poniżej
wrocławskiej depresji. Wątłe ściegi wiosny
niedbale whaftowane w kuchenne apokryfy
nie stanowią już dla nich żadnego drogowskazu,
dlatego czasem wyprowadzają ich z równowagi,
a najczęściej na manowce.
Blaty stołów poddane wiośnie stoją niepewnie
na jednej nodze wypiętrzone wilgocią
jak opustoszałe ptasie gniazda.
Rozdarta między wielogłosy dzieci i starców
dryfuje niczym wyspa bezludna
pomiędzy zastawioną w lombardzie wiecznością,
a fragmentami złomowanej właśnie pokuty.
 
Tuż za rogiem ulica Słonecznikowa
jak u Van Gogha, bez ucha u kołatki słońca
przykuwa naszą ciekawość
uderzając o rynnę resztkami sumienia
chyba tylko po to by zostać sam na sam
we własnym labirynciezeszłorocznych kwiatów
ścinanych zręcznie przez pochlebców codzienności,
na wspólny okup
dla nieobecnego jeszcze o tej porze
Nieba.
 
 
 
 
 
 14.07.07.12.08.08