Wiersze - Rozmowa z Susan Sontag

Rozmowa z Susan Sontag

I

O tej porze we Wrocławiu gasną okiennice,
parapety zapadają się
pod ziemię, drzwi zapierają się w sobie, a oddech
zamiera na szybie przebierając jakiś dziwny
święty wymiar. W  tej samej chwili
moja matka wracała skonana z pracy,
ojciec nieustannie obiecywał mi naprawić zegarek - czas
przesączał się przez podłogę zostawiając szare plamy
na boazerii. Mieszkanie było ciasne, wiedzieliśmy
o sobie wszystko. Takie życie bez tajemnic
było ciężkie jak fizyczna praca - przerzucanie
się winami kosztowało nas majątek. Nie
było jeszcze kart kredytowych, więc
debet pamięci nie wchodził w rachubę.




Kiedy ty rozmawiałaś z Chomeinim
matka załatwiała ziemniaki na zimę, ojciec węgiel
a ja puszczałem słoneczne zajączki
do sąsiadki z naprzeciwka. Zawsze myła się
przed otwartym oknem, jej piersi falowały,
woda spływała po nich jak moje sanki
z oblodzonej góry. Uśmiechała się
dziwnie, i czułem wówczas afrykę,
smak gorącej czekolady na wargach,
i plamy z atramentu na mankietach
szkolnego mundurka. 
 


II
Byłem rozdarty między dzieciństwem
a dorosłością, kopałem głębokie doły, chowałem się
w nich z głową i udawałem, że nie żyję,
lekarze kiwali głowami, że to niskie poddasze
i wilgoć ze strychu, a ja byłem pewny,
że to moja pokojowa wojna, i front
przebiegający między szkolnym boiskiem,
a szatnią, w której chowałem się przed ocenami;
"piątki" atakowały mnie nawet we śnie, "trójki"
na szynach przemykały przez zamknięte oczy
i znikały zakrętem ławki. "Czwórki" były moim Alefem.
Jednocześnie myślami byłem daleko, przekraczałem granice
po ciemku, budowałem zamki na piasku.
O zmierzchu boisko wydawało mi się
jedynym możliwym pasem startowym
mojej kosmicznej podróży
w odmęty nieokiełznanej wyobraźni...

Kiedy pojawiłaś się w moim śnie
cierpliwie rozwiązywałem turban ręcznika
wpatrując się w topniejące na podłodze kostki lodu,
między nimi ślady moich stóp
wyglądały jak niezdarna próba
przekroczenia własnej cielesności
albo wzbicia się w powietrze...
Zapamiętałem twoje ostatnie słowa:
"Nigdy nie omijaj pustki".
 


III
O tej porze, kiedy kończysz ostatnią korektę,
ciemność owija szczelnie meble,
okrywa całunem zmęczony stopy mojej matki,
wiążąc się z bielą prześcieradła
węzłem gordyjskim. Ruchome cienie
na ścianie jak z dziecięcego teatrzyku
zadają sobie ból tańcząc piruety
w takt tykającego chronometru. Krwawiące
rany połączone z moim obdartym łokciem
odsuwają sen na dalszy plan. Widzę
przez niedomknięte oczy nasz dom
z lotu ptaka, bezradnie
kołyszący się na wietrze
niczym bocianie gniazdo, obdarty
ze złudzeń jak cebula. Wsparty
jedynie o plecy babci, odwrócony
tyłem do lustra wygląda jak znoszony
garnitur dziadka zaprasowany na dwa kanty.
Próbuję w półmroku nawlec igłę,
i przyfastrygować go do szkolnego mundurka
jak tarczę; to mój jedyny oręż
w walce ze światem niezdarnie
przyszytym do mnie
na okrętkę.

20/21/10/2010