Wiersze - Friedrich Schiller strona 2

Żurawie Ibika

Na wyścig wozów, popis pieśni
W Koryntu międzymorskiej cieśni,
Gdzie się mórz boga dni święciły,
Podążał Ibik bogom miły.

Bo czarem pieśni go od młodu
Darzył Apollo nań łaskawy;
Więc z rodzinnego Regium grodu
Ochoczo szedł po wieniec sławy.

Bliska dlań chwila upragniona:
Już Akrokorynt z dala zoczył
I w gaj sosnowy Posejdona
Z pobożnym dreszczem pielgrzym wkroczył.

Cisza tam była; tylko stado
Żurawi ujrzał w górze mknące,
Co porzuciwszy północ bladą
Płynęło w strefy gdzieś gorące.

"Witajcie mi, przyjazne ptaki,
Już z morskiej znane mi podroży!
Wasz lot pomyślność dla mnie wróży,
W udziale mamy los jednaki:

Droga tu wiodła nas daleka,
O schron gościnny ślem błagania.
Wielkiego Zeusa niech opieka
Od krzywd i hańby nas osłania!"

I dalej, przyspieszając kroku,
Gdy w głębię leśnej wszedł kotliny,
Na wąskim przejściu wśród gęstwiny
Dwaj zbójcy nań wypadli z boku.

Daremnie od nich się obrania!
Opadły ręce mu zmęczone,
Do strun nawykłe potrącania -
Do miecza, łuku nie wdrożone.

O pomoc błaga bogów, ludzi;
Lecz próżno tylko głos swój trudzi,
Nikogo on tu nie poruszy -
Nie masz dokoła żywej duszy!

"Więc mam umierać opuszczony,
Z daleka od rodzinnej ziemi!
Paść pod ciosami zbrodniczemi,
Nie opłakany, nie pomszczony!"

I ciężko wnet raniony pada,
W oczach ściemniało; tylko słyszy
Szum skrzydeł żurawiego stada
I wrzaski lotnych towarzyszy.
"Wzywam na świadków was, żurawie,
Skoro nikt z ludzi mnie nie słucha,
Wy skargę w mordu wnieście sprawie!"
Zawołał - i wyzionął ducha.

Podjęto trupa; w nagim ciele,
Chociaż ranami poszarpane,
Zaraz korynccy przyjaciele
Poznali rysy ukochane.

"Więc pogrzeb mamy sprawiać tobie!
Więc tak nam iszczą się nadzieje,
Że na twej skroni w tej tu dobie
Sosnowy wieniec zajaśnieje!"

I wszyscy goście zasmuceni, -
Na cześć Neptuna zgromadzeni;
Wszystką Helladę ból dotyka,
Każdemu sercu żal Ibika.

I rzesza zbiegła się wrzaskliwa
Wołając groźnie na prytana,
By zbrodnia była ukarana,
Bo cień poety pomsty wzywa.

Lecz pośród ludów pstrej gromady,
Żądnych świątecznej tu uciechy,
Jak na zbrodniarzy trafić ślady?
Przez jakie ich wyróżnić cechy?

Czy to zwyczajni zbójcy byli,
Czy jaki wróg zazdrosny może?
Ty chyba wiesz, słoneczny boże,
Co wglądasz wszędy każdej chwili!

Kto wie, czy zbrodniarz nie przebywa
Zuchwale tutaj, między nami,
I gdy go kara szuka mściwa.
Cieszy się zbrodni owocami.

Może gdzie do świątyni śpieszy
Urągać bogom chcąc umyślnie,
Albo wmieszany śród tej rzeszy
Wraz z nią się do teatru ciśnie?

W teatrze tłok już; wszystkie ławy
Zapełnił szczelnie tłum ciekawy
Przybyłych z bliska i z daleka
I widowiska chciwie czeka.

A szumiąc jak wezbrane wody
Gmach niby rósł od ludu mnóstwa
I w coraz szersze wzwyż obwody
W niebo się piął ku progom bóstwa.

Któż zliczy ludy, nazwie rody,
Co się tu zbiegły na te gody!
Z Tezeja grodu i z Aulidy,
Z kraju Spartanów i z Focydy,
I azjatyckich miast wysłańce,
I tylolicznych wysp mieszkance!
Wszyscy na scenę patrzą; chóry
Już rozpoczęły śpiew ponury.

Jak zawsze w grozy majestacie
Straszne zjawiają się postacie;
Z wolna mierzone stawiać kroki
Obchodzą scenę w krąg szeroki.

To być nie mogą córki ziemi,
Takie z śmiertelnych się nie rodzą!
Ich ciała kształty olbrzymiemi
Człowieczą miarę wszak przechodzą.

W czarne opończe otulone
Idą, a ręce ich kościste
Niosą pochodnie rozżarzone;
Twarze ich blade i bezkrwiste;

Tam zaś, gdzie wdzięcznie włos się wije
W pierścienie czoło nam zdobiące,
Jaszczurki wiją się i żmije,
Śmiertelnym jadem tryskające.

Mrowiem korowód ich przejmuje,
A hymn posępny tak czaruje,
Tak się do głębi serca wraża,
Iż obezwładnia wnet zbrodniarza.

Zmysły mu durzy, mózg rozrywa;
A nawet i niewinna dusza
Do gruntu się tym śpiewem wzrusza,
Przy którym lira niemą bywa:

"Szczęśliwy, kto bez winy żyje!
Szczęśliwy, czyste serce czyje!
Ciosy go nasze tknąć nie mogą,
Idzie bez troski życia drogą.

Lecz biada temu, kto się skrycie
Na czyjekolwiek targnąl życie!
Taki nie ujdzie naszej mocy -
Zgnębimy go, my, córki Nocy.

Próżno by od nas chciał się schronić!
Jesteśmy lotne, będziem gonić,
Narzucać pętlę mu na nogi,
Ażeby padał pośród drogi;

Nie damy skruchą się przebłagać,
Ścigać go będziem bez wytchnienia
I pod Tartaru aż sklepienia,
I jeszcze tam okrutnie smagać!"

Tak brzmiały straszne furyj słowa;
A w cyrku cisza jak grobowa
Nad ludzkim legła rojowiskiem:
Rzekłbyś, że bóstwo było bliskiem.
Jak zawsze w grozy majestacie,
Z wolna mierzone stawiać kroki,
Obeszły scenę w krąg szeroki
I znikły w głębi te postacie.

Pod mocą prawdy czy złudzenia
Drżą wszystkie piersi ze wzruszenia,
Ze czci dla siły tej straszliwej,
W ukryciu czujnej, sprawiedliwej,

Co niedostępna dla badania,
Koleje losów plącze zmienne,
Czującym sercom się odsłania,
Lecz nie chce wyjść na światło dzienne.

Nagle z najwyższych siedzeń koła
Donośnie jakiś głos zawoła:
"Patrz, Tymoteju! Toż to owe
Żurawie lecą Ibikowe!"

I w rzeczy niebo pociemniało:
Bo ponad samym cyrkiem, górą,
Ogromną szarowatą chmurą
Żurawi mnóstwo przeleciało.

"Ach, Ibikowe!" Dźwięk imienia
Drogiego ból znów w sercach nieci;
Jak w morzu fala falę zmienia,
Tak imię to z ust do ust leci:

"Ibik, ten świeżo opłakany,
Co pod morderców legł ciosami!
Lecz skądże wykrzyk niespodziany?
I jaki związek z żurawiami?"

Coraz to głośniej każdy pyta,
Ale przeczucie w oka mgnieniu
Każdemu szepcze: "W tym zdarzeniu
Tkwi eumenid moc ukryta!

Toż się złoczyńca sam ogłasza -
Schwytamy go na słowie świeżem,
A wraz tamtego z nim zabierzem:
Pomszczona będzie boleść nasza!"

O, pragnął łotr, by w chwilę ową
Przepadło gdzieś to zgubne słowo;
Lecz próżno! Bo pobladłe lice
Wydaje zbrodni tajemnicę.

I słucha sędzia oskarżenia;
W trybunał scena się zamienia;
Przyznali winę swą zbrodniarze
I słusznej wnet ulegli karze.

Rezygnacja

I jam w Arkadii począł życie swoje,
I mnie natura przez uścisk miłosny
Przysięgła w kolebce czystych rozkosz zdroje;
I jam w Arkadii począł życie swoje,
A przeciem łzami spłacił chwile wiosny!

Raz się tylko życie wdziękiem kwiatu stroi,
Mój kwiat już wionął, już mię nie okrasi,
Bóg milczących grobów - płaczcie, bracia moi!
Bóg milczących grobów przy mym boku stoi,
Dnia pochodnię gasi!

Na twym czarnym progu, otoczon ciemnotą,
Staję przed tobą, straszliwa wieczności!
Odbierz zapis szczęścia, odbierz pieczęć złotą
Nietkniętą; jak widzisz, powracam z ochotą,
Nie znam szczęśliwości!

Przed tron twój niosę swoje ciężkie żale,
Bądź moim sędzią, niezgięta królowo!
Na owej gwieździe mówią ku twej chwale,
Że, niezachwianą mając w ręku szalę,
Tu płacisz wiernie i karzesz surowo.

Tu na zbrodniarza padnie blada trwoga,
Cnota pozna radość niepojętą zmysły;
Tu ciemne wyroki zjaśni gwiazda błoga,
Do tajników serca rozwinie się droga,
Tu z cierpiącym będzie obrachunek ścisły.

Tutaj pielgrzym weźmie rozbrat ze strapieniem,
Wygnaniec znajdzie przytułek ojczysty.
Piękna córa bogów (prawda jej imieniem),
Której wielu nie zna i unika z drżeniem,
Lot życia mojego powściągła strzelisty.

"W drugim cię życiu nie minie zapłata,
Daj mi swą młodość, daj wszystkie jej wdzięki,
Oto masz kartę za swe młode lata."
Przyjąłem zapis do drugiego świata,
I dałem młodość na ten znak poręki.

"Daj mi swą Laurę, ten klejnot niewieści,
Którąś pokochał z najczystszym zapałem:
Za grobem stokroć spłacę twe boleści."
Jam z serca wydarł ten klejnot niewieści,
Ciężkom zapłakał i z rozpaczą dałem!

"Zapis w kraj zmarłych? o złudo haniebna!"
Wykrzyk szyderczy odezwał się wszędzie:
"Kłamem cię zwiodła ciemięzców służebna,
Przez nich wspierana, bo dla nich potrzebna,
Przyjdzie wypłata, ciebie już nie będzie."

Jaszczurcza rzesza syczała zuchwale:
"Przedawnień mary mogąż trwożyć ciebie?
Cóż są twe bogi głoszone wspaniale?
Te zbawcy świata, wymyślone w szale
Ludzkim dowcipem ku ludzkiej potrzebie?

I cóż jest przyszłość grobami zamkniona?
Co wieczność owa wielkiego znaczenia?
Oto marna tylko nicości osłona,
Straszydło z własnego wywabione łona,
W klęsłym zwierciedle odbite sumienia.

Żywych kształtów obraz w kłamliwym sposobie;
Mumia czasu balsamem nadziei -
Ku ciemnych przybytków znikomej ozdobie -
Przemyślnie w milczącym przechowana grobie;
Stąd twe szaleństwo nieśmiertelność klei?

Za nadzieje, którym zaprzecza zniszczenie,
Lekce oddałeś pewne dobro swoje?
Sześćdziesiąt wieków znała śmierć milczenie,
Któryż trup, złamawszy grobowe sklepienie,
Wydał, co wieczne zamknęły podwoje?

Czas ulatał chyżo do twojego brzegu,
Za nim śmierć blada, niesyta połowu,
Kwitnącą naturę w trup zmieniała w biegu;
Żaden trup nie wstał z wiecznego noclegu,
Jam mocną wiarę dał boskiemu słowu.

Jam ci z mych rozkosz dał krwawą ofiarę,
Teraz u stopni stoję twego tronu;
Mężnie spełniłem gorzką szyderstw czarę,
W tobiem jedynie miał niezłomną wiarę,
Nagród królowo! żądam cierpień plonu."

"Równe mym dzieciom wymierzam kochanie -
Głos genijusza odpowiedział skrycie -
Dwa kwiaty tylko, słuchajcie, ziemianie!
Rosną dla tego, kto ma baczność na nie,
Jeden nadzieja, a drugi użycie.

Kto jeden uszczknął, drugiego się zrzeka:
Tych kwiatów nigdy czas razem nie splata;
Przykłady wieków mówią do człowieka:
Zawsze od wiary użycie ucieka;
W światowych dziejach mieszka sędzia świata!

W twojej nadziei miałeś plon zasługi,
W statecznej wierze i szczęścia stateczność;
Mógł cię nauczyć mędrców szereg długi,
Co chwila wzięła, nie wróci czas drugi,
Nie wróci wieczność!"

Pieśń o dzwonie

Vivos voco
Mortuos plango
Fulgura frango
Wmurowana mocno w ziemi
Już stanęła forma z gliny.
Dzwon dziś razem odlejemy.
Żwawo, żwawo, czeladnicy!
Czoło rozpalone
Niech się zrosi potem,
Gdy ma dzieło mistrza chwalić,
Niebo zaś je błogosławić.

A dziełu, co je gotujemy,
Należą się poważne słowa;
Robota tym skwapliwiej bieży,
Gdy ją wspomaga dobra mowa.
Pozwólcie patrzeć nam uważnie,
Co słaba siła stąd wytoczy,
Pozyskać może tylko wzgardę,
Kto nie wie, jakie dzieło tworzy.
Ozdabia to prawego męża,
I stąd on szczyci się rozumem,
Że to odczuwa w głębi serca,
Co własną ręką stworzyć umie.

Bierzcie mocne bale z świerka,
Ale suche mają być,
Aby rwący pęd płomienia
Żywo z paleniska bił.
Kiedy zawrze miedź,
Zaraz z cyną spiesz,
Aby dzwonu gęsta masa
Jak należy wypływała.

Co w głębokiej jamie ziemi
Dłoń z pomocą ognia sprawi,
Na wysokim szczycie wieży
Będzie o nas głośno świadczyć.
I po latach jeszcze wielu
Będzie ludzi głos dochodził,
To pociechę niósł w zmartwieniu,
To znów chór udatnie stroił.
Co synowi ziemi w dole
Los kapryśny przynieść zechce,
Metalową tknie koronę,
Która to rozgłosi dźwiękiem.

Rój pęcherzy białych skacze,
Dobrze! Masa oto płynie.
Teraz syćcie ją potażem,
Aby szybszy stał się wylew.
Wierzch od wszelkiej piany
Ma być wolny cały,
Aby ten klarowny stop
Czysty dał i dźwięczny głos.

Bo on radości jasnym dźwiękiem
Pozdrowi dziecię ukochane
Na jego życia ścieżce pierwszej,
W objęciach snu rozpoczynanej;
A jeszcze skryte w czasu łonie
Są losy mroczne i pogodne,
I matki troska, miłość czuła
Nad złotym jego rankiem czuwa. -
Lecz lata szybko mkną jak strzała.
Z dziewczęciem zrywa dumny chłopiec,
Dalekie pragnie poznać strony,
Przemierza obcy świat wędrowiec.
Do domu wraca odmieniony
I wnet w młodości krasie pysznej
Przed sobą widzi twór jak z nieba,
Dzieweczkę z zawstydzonym liczkiem,
Jak w pąsach skromnie przystanęła.
I wraz tęsknota niewymowna
Młodzieńca serce mocno chwyta,
I łza mu co raz płynie z oka,
Swawolnych braci już unika.
Z przejęciem jej śladami dąży,
Szczęśliwy, gdy nie skąpi łaski,
Piękności szuka w kwiatach łąki,
Którymi miłość swoją krasi.
Tęsknoto czuła i nadziejo,
Miłości wczesnej czasie złoty,
Otwarcie patrzy oko w niebo,
A serce topi się z rozkoszy.
Ach! oby się zielenił wiecznie
Cudowny czas miłości pierwszej!

Jak wyloty zbrunatniały!
Więc zanurzam sztabkę tę,
Po powierzchni jej poznamy,
Czy na odlew czas już jest.
Teraz, bracia, żywo!
Stop próbujcie rychło,
Czy co kruche i co miękkie
Połączyło się bezbłędnie.

Bo gdy surowe z delikatnym,
Gdy krzepkie się z łagodnym parzy,
Powstaje wtedy dźwięk na schwał.
Więc bacz, kto się na zawsze łączy,
Czy serce z sercem się jednoczy!
Szaleństwo krótkie, długi żal.
Wdzięcznie w lokach narzeczonej
Mieni się panieński wieniec,
Gdy kościelne jasne dzwony
Zapraszają na wesele.
Ach! dzień życia najpiękniejszy
Kończy także życia maj,
Razem z paskiem, razem z czepkiem
Nie trwa dłużej piękny szał.
Już namiętność pryska!
Miłość pozostaje.
Kwiat szybko przekwita,
Owoc rośnie dalej.
Mąż już musi teraz
W żywioł iść złowrogi,
Musi działać, dążyć,
Sadzić, tworzyć ciągle,
Sprytem i sposobem
Starać się zawzięcie,
Aby zdobyć szczęście.
I oto przybywa dar nieskończony,
Spichrz się napełnia dobytkiem cenionym,
I rosną izby, i dom się powiększa,
A w środku panuje
Pani domu skrzętna,
Ona, matka dzieciom,
I rządzi bez błędu
W tym domowym kręgu,
I uczy dziewczęta,
I chłopców sposobi,
Pracują roztropnie
Troskliwe jej dłonie,
I mnoży pożytki
Statecznym umysłem.
Skarbami napełnia pachnące skrzyneczki
I wokół wrzeciona okręca niteczki,
I w szafie przestronnej układa i zbiera
Błyszczące wełenki, śnieżyste płócienka,
Do dobra dołącza promyczek świetlisty
I nie spoczywa nigdy.

Ojciec zaś radosnym spojrzeniem
Z wysokiego szacuje okna
Rozkwitłe swoje szczęście,
Widzi wierzeje bramy wyniosłe
I wypełnioną dobrem stodołę
I spichlerz zgięty ciężarem
I zboże sfalowane,
I słusznie w dumie powiada:
Mocno, jak ziemi posada,
Na przekór nieszczęścia mocy
Stoi mój próg domowy!
Lecz z siłą przeznaczenia
Trwałego przymierza nie ma,
I nieszczęście kroczy szybko.

Dobrze! Odlew niech się zacznie,
Oto są zawarte ujścia.
Ale nim popłynie struga,
Módlcie za to się przykładnie!
Wyciągajcie czop!
Bóg zachowaj dom.
Już przez ucho gęsta lawa
Dymiąc i pryskając spada.

Moc ognia bywa dobroczynna,
Kiedy człek ją w ryzach trzyma,
I co on tworzy i zamierza,
Tej boskiej sile to zawdzięcza;
Lecz straszna jest ta boska siła,
Gdy z więzów nagle się wyrywa
I własnym szlakiem dążyć skłonna
Ta natury córa wolna.
Biada, kiedy się obudzi
I wzrastając bez granicy,
Przez ulice pełne ludzi
Pędzi pożar przeraźliwy!
Elementów moc nie lubi
Tego, co dłoń ludzka czyni.
Przecie z chmury
Dobro ciecze,
Płyną deszcze,
Przecie z chmury w dom
Pada grom!

Słyszycie z wieży, jak coś wyje?
Burza idzie!
Jak od krwi
Niebo rude,
A to nie jest dzienny świt!
Jakże tłumnie
Zgiełk się kłębi!
Para pędzi!
I kolumna ognia tryska,
I po placach i ulicach
Miota się jak błyskawica,
Niby z pieca wrząc gardzieli
Wionie żar, pękają belki,
Bramy trzeszczą, okna dzwonią,
Dzieci płaczą, matki błądzą,
Zwierząt jęki słychać
Spoza gruzowiska,
Wszystko pędzi, gna, szaleje,
Noc się jarzy niby we dnie,
I przez zgodny łańcuch rąk
Prędzej w skok
Bieży wiadro, i do góry
Lecą łukiem wody strugi.
Wyjąc spada potwór burzy
I zażegać ogień pragnie,
Co wnet suchy plon ogarnie,
Do spichlerza wpada z hukiem,
Między krokwi belki suche,
I jak gdyby pragnął z wiatrem
Porwać cały ziemi ciężar,
Aby w furii z nim uciekać,
Rośnie w nieba mroczne dale
Przeraźliwie wielki!
I już bez nadziei
Mocy boskiej człek ulega,
Widzi swe daremne dzieła,
Jak się pięknie zatracają.

Miejsce całe
Wypalone,
Dzikich burz chropawe łoże,
W oślepionych ogniem oknach
Groza mieszka,
I płynące chmury nieba
Patrzą w nie z wysoka.

Jeszcze raz
Na ten grób
Swoich dóbr
Człek zgnębiony spojrzy -
Potem chwyta kij wędrowny.
Lecz choć bolesna była strata,
Pociecha słodka mu została,
Przelicza głowy bliskich spiesznie,
I patrz! nie braknie mu ni jednej.

Już przyjęła ziemia masy,
Forma wypełniona szczelnie,
I czy zdarzy się nareszcie,
Że się znój i trud wypłaci?
Jeśli się nie udał odlew?
Jeśli rozsadziło formę?
Ach, być może, gdy ufamy,
Los okrutny już nas trafił.

Ciemnemu łonu ziemi świętej
Naszych dłoni czyn zwierzamy,
Siewca swój powierza zasiew
Wierząc, że niebawem wzejdzie
Na pożytek, w zgodzie z niebem.
I cenniejsze jeszcze ziarno
Chowamy z żalem w łonie ziemi
Ufając, że nam z sarkofagów
Rozkwitnie losem przychylniejszym.

Od katedry
Głosem tęsknym
Dzwon nam dzwoni
Śpiew grobowy.
Żegna bicie to żałobne
Wędrowca na ostatniej drodze.

Ach! to żona jest najdroższa,
Ach! to jest najdroższa matka,
Którą czarny książę cienia
Uprowadził z ramion męża,
Z tej gromadki dzieci ślicznej,
Co zrodziła ją w rozkwicie,
I przy piersi wiernej swojej
Oglądała ją, jak rośnie -
Ach! domostwa czułe więzy
Rozerwane są na zawsze,
Bo ta jest w krainie cieni,
Która w domu była matką,
Bo brakuje jej krzątania,
Czuwającej ciągle troski,
I z tej pustki się wyłania
Obcość tylko, bez miłości.

Póki dzwon się nie ochłodzi,
Ciężkiej pracy poniechajcie,
Jak się bawi ptak w ogrodzie,
Wedle woli spoczywajcie.
Kiedy błysną gwiazdy,
Słucha już czeladnik,
Jak wieczorne biją dzwony,
Ale mistrz się zawsze troszczy.

Raźno swe kieruje kroki
Poprzez dziki las wędrowiec
Do ojczystej miłej chaty.
Becząc ciągną
Do dom owce
I krów stado
Wielką chmarą, niezliczone
Idzie rycząc,
Bo oborę czują znaną.
I do środka
Wóz się wtacza
Pełen zboża,
Kolorowy
Pośród snopów
Wieniec leży,
I młodzieńczy ludek żeńców
W tany bieży.
Rynek i uliczka cichną,
Wokół świecy zaś płomyka
Zgromadzili się mieszkańcy.
Brama z zgrzytem się zamyka.
Mrokiem ziemia
Się okrywa,
Lecz mieszczanom ta niepewna
Noc niestraszna,
Która złego budzi człeka,
Bo wszak czuwa oko prawa.

Ład prześwięty, to wybrane
Dziecię niebios, co jednakie
Rzeczy wolnym łączy związkiem,
Co wspomaga miast budowę,
Co wezwało do wspólnoty
Dzikich ludzi niezrzeszonych,
Co wstąpiło w ludzkie chaty,
Łagodziło obyczaje
I najdroższą z więzi silnych
Przędło, miłość do ojczyzny!

Tysiąc rąk się łączy chętnych,
By pomagać sobie wzajem,
I w porywie tym płomiennym
Wszystkie siły się wzmagają.
Mistrz z uczniami się sprzymierza,
Aby święcie strzec wolności.
Każdy ze swojego miejsca
Daje odpór złośnikowi.
Mieszczanina zdobi praca,
Trud się płaci szczęściem zaś.
Króla jego cześć wysławia,
Pilność rąk wysławia nas.

Pokoju luby,
Zgodo miła,
Przybywajcie,
Wejdźcie w gród ten chętnie!
Oby nigdy dzień nie nastał,
Kiedy wojownicze hordy
Rozszaleją się w dolinie,
I gdy niebo,
Przedwieczornych zórz różami
Malowane,
Nad wioskami i miastami
Zaczerwieni się pożarem!

Rozbijajcie mi skorupę,
Już spełnione jej zadanie,
By się serce z okiem wspólnie
Napawało tym obrazem.
Wal więc młotem, wal,
Aż odskoczy płaszcz,
Bo jeżeli dzwon ma powstać,
Musi się rozkruszyć forma.

Mistrz rozerwać może formę
Mądrze, w dobrej też godzinie,
Lecz biada, gdy wzbudzony ogniem
Gorący kruszec sam wypłynie!
Szalejąc ślepo, z hukiem strasznym
Rozsadzi wkrótce swą osłonę
I jak z otwartej piekła paszczy
Zniszczenie będzie siał potworne;
Gdzie siła się bez celu miota,
Tam żaden twór nie może powstać,
I gdy się lud uwalnia sam,
Dobrobyt rzadko jest u bram.
Ach biada, kiedy w miastach ludnych
Zapalne iskry się rozmnożą,
I lud, zrywając swe łańcuchy,
Sprawować zdrożny chce samosąd!
Za sznury wtedy szarpie dzwonu
Wzburzenie, tak że dźwięczy wyjąc,
I choć święcony dla pokoju,
Ośmiela przemoc głosu siłą.

Wolność i równość! słychać wszędzie,
Spokojny człek za oręż chwyta,
Ulice, hale ludzi pełne,
Oprawców banda ciągnie chytra,
Hienami stają się niewiasty
I żart okrutny uprawiają,
Gdy srożą się pantery kłami
I serce wroga rozrywają.
Już nic świętego, bandy wszelkie
Wstydu zbywają się i cnoty,
I dobry ustępuje złemu,
I zbrodnia wszelka się panoszy.
Jest niebezpiecznie budzić lwa
I zgubny jest tygrysa ząb,
Lecz najstraszniejsza rzecz jest ta:
To człowiek, którym miota złość.
O biada tym, co ślepcom wiecznym
Niebiańską chcą pochodnię dać!
Bo ona im nie będzie świecić,
Spopieli krajów rząd i miast.

Bóg radości mi nie skąpił!
Patrzcie! Niby złota gwiazda
Z otuliny, równy, lśniący,
Rdzeń spiżowy się wyzwala.
Hełm i wieniec razem
Gra słonecznym blaskiem.
Także herbu godło dumne
Chwali nam biegłego twórcę.

Chodźcie! chodźcie wraz!
Stańcie, bracia, tu szeregiem,
Byśmy dzwon ten chrzcili święcie,
A ma on się Concordia zwać.
Na zgodę i na związek serc
Niechaj gmina zbierze się.

Do tego będzie przeznaczony,
Po co mistrz go zechciał stworzyć!
Niech w niebieskich więc regionach
Ponad tym padołem niskim
Jak pioruna buja sąsiad
I ze światem gwiazd graniczy,
Niechaj głosem będzie górnym,
Niby jasnych gwiazd gromada,
Co swym biegiem chwali stwórcę
I rok dobry zapowiada.
Niech rzeczom wiecznym i poważnym
Spiżowe jego służą usta
I niech swym skrzydłem rozpostartym
W przelocie czas płynący muska,
Języka losom niech użycza,
I bez współczucia sam, bez ciepła,
Niech się huśtając stowarzysza
Z grą życia zmienną i niepewną.
A kiedy w uchu głos zacichnie,
Co brzmiąc potężnie wyszedł z niego,
Niech uczy, że ten świat przeminie,
Że ziemskie sprawy trwałe nie są.

Teraz naciągajcie linę
I dźwignijcie dzwon mi z jamy,
Aby w dźwięku mógł krainę,
W przestwór unieść się niebiański.
W górę, mocniej, mocniej!
Już się rusza, wznosi,
Niech radością miasta będzie,
Pokój jego pierwszym dźwiękiem.

Rezygnacja

Wszystko skończone już pomiędzy nami!
I sny o szczęściu pierzchły bezpowrotnie,
Wziąłem już rozbrat z tęsknotą i łzami,
I żyć, i umrzeć potrafię samotnie.

Dziś nic z mych piersi skargi nie dobędzie,
Nic jej nie przejmie zachwytem lub trwogą.
Nie wyda dźwięku rozbite narzędzie,
Pęknięte struny zadrżeć już nie mogą.

Nie ma boleści, co by mnie trwożyła,
Bo dzisiaj nawet w własny ból nie wierzę,
Ogniowa próba dla mnie się skończyła,
I do cierpiących więcej nie należę.

I żadne szczęście ziemskie mnie nie zwabi,
Żebym się po nie miał schylić ku ziemi...
I żaden zawód sił mych nie osłabi -
Przebytą męką panuję nad niemi.

Światowych uczuć nicość i obłuda
Już mnie nie porwie swym chwilowym szałem,
rzestałem wierzyć w te fałszywe cuda,
Więc i zwątpieniu ulegać przestałem.

Z całego tłumu zmyślonych aniołów,
Połyskujących tęczą swoich skrzydeł,
Została tylko szara garść popiołów
I wiotkie nici porwanych już sideł.

Dziś jeden tylko duch mi towarzyszy,
Co rezygnacji nosi ziemskie miano,
On wszystkie burze na zawsze uciszy
I da mi zbroję w ogniu hartowaną.

W tej zbroi - przejdę przez świat obojętnie,
Surowe prawdy życia mierząc wzrokiem,
Ani się gniewem kiedy roznamiętnię,
Ani się ugnę przed losu wyrokiem.

Patrząc się z dala na kłamliwe rzesze,
Na ich zabiegi o błyskotki próżne,
Kamieniem na nie rzucić nie pośpieszę
I pobłażania jeszcze dam jałmużnę.

Niech się więc kończy owa sztuka ładna,
Co się zwie życiem, w cieniu cichej nocy,
Bo żadna rozpacz i nadzieja żadna
Nad moim sercem nie ma już dziś mocy!

‹‹ 1 2