Wiersze - Czesław Miłosz strona 5

Rue descartes

I
Mijając ulicę Descartes
Schodziłem ku Sekwanie, młody barbarzyńca w podróży
Onieśmielony przybyciem do stolicy świata.
Było nas wielu, z Jass i Koloszwaru, Wilna i Bukaresztu, Sajgonu i Marakesz,
Wstydliwie pamiętających domowe zwyczaje
O których nie należało mówić tu nikomu:
Klaśnięcie na służbę, nadbiegają dziewki bose,
Dzielenie pokarmów z inkantacjami,
Chóralne modły odprawiane przez panów i czeladź.
Zostawiłem za sobą pochmurne powiaty.
Wkraczałem w uniwersalne, podziwiając, pragnąc.
Następnie wielu z Jass i Koloszwaru, albo Sajgonu albo Marakesz
Było zabijanych ponieważ chcieli obalić domowe zwyczaje.
Następnie ich koledzy zdobywali władzę
Żeby zabijać w imię pięknych idei uniwersalnych.
Tymczasem zgodnie ze swoją naturą zachowywało się miasto,
Gardłowym śmiechem odzywając się w ciemności,
Wypiekając długie chleby i w gliniane dzbanki nalewając wino,

II
Ryby, cytryny i czosnek kupując na targach,
Obojętne na honor i hańbę i wielkość i chwałę,
Ponieważ to wszystko już było i zmieniło się
W pomniki przedstawiające nie wiadomo kogo,
W ledwo słyszalne arie albo zwroty mowy.
Znowu opieram łokcie o szorstki granit nabrzeża,
Jakbym wrócił z wędrówki po krajach podziemnych
I nagle zobaczył w świetle kręcące się koło sezonów
Tam gdzie upadły imperia, a ci co żyli, umarli.
I nie ma już tu i nigdzie stolicy świata.
I wszystkim obalonym zwyczajom wrócono ich dobre imię.
I już wiem, że czas ludzkich pokoleń niepodobny do czasu Ziemi.
A z ciężkich moich grzechów jeden najlepiej pamiętam:
Jak przechodząc raz leśną ścieżką nad potokiem
Zrzuciłem duży kamień na wodnego węża zwiniętego w trawie.
I co mnie w życiu spotkało było słuszną karą,
Która prędzej czy później łamiącego zakaz dosięgnie.

Rzeki

I
Pod rozmaitymi imionami was tylko sławiłem, rzeki!
Wy jesteście i miód i miłość i śmierć i taniec.
Od źródła w tajemnych grotach bijącego spośród omszałych kamieni,
Gdzie bogini ze swoich dzbanów nalewa wodę żywą,
Od jasnych zdrojów na murawach, pod którymi szemrzą poniki,
Zaczyna się wasz bieg i mój bieg, i zachwyt i przemijanie.
Na słońce wystawiałem twarz, nagi, sterujący z rzadka zanurzeniem wiosła,
I mknęły dębowe lasy, łąki, sosnowy bór,
Za każdym zakrętem otwierała się przede mną ziemia obietnicy,
Dymy wiosek, senne stada, loty jaskółek-brzegówek, piaskowe obrywy.

II
Powoli, krok za krokiem, wstępowałem w wasze wody
I nurt mnie podejmował milcząco za kolana,
Aż powierzyłem się, i uniósł mnie, i płynąłem
Przez wielkie odbite niebo triumfalnego południa.
I byłem na waszych brzegach o zaczęciu letniej nocy,
Kiedy wytacza się pełnia i łączą się usta w obrzędzie.
I szum wasz koło przystani, jak wtedy w sobie słyszę
Na przywołanie, objęcie, i na ukojenie.
Z biciem we wszystkie dzwony zatopionych miast odchodzimy
Zapominanych witają poselstwa dawnych pokoleń.
A pęd wasz nieustający zabiera dalej i dalej.
I ani jest ani było. Tylko trwa wieczna chwila.

Sprawozdanie

I
O Najwyższy, zechciałeś mnie stworzyć poetą, i teraz pora, żebym złożył sprawozdanie.
Serce moje jest pełne wdzięczności, choć poznałem niedole tego zawodu.
Praktykując w nim, dowiadujemy się za wiele o dziwacznej naturze człowieka.
Którym co dzień i o każdej godzinie i roku włada urojenie.
Urojenie, kiedy buduje fortece z piasku i zbiera znaczki pocztowe, i podziwia siebie w lustrze.
I przyznaje sobie pierwszeństwo w sporcie, władzy i miłości, i kiedy gromadzi pieniądze.
Na samej granicy, na kruchej granicy, za którą rozpościera się kraina skarg i bełkotów.
Bo w każdym z nas miota się szalony królik i wyje wilcza zgraja, aż boimy się, że inni ją usłyszą.
Z urojenia bierze się poezja i przyznaje się do swojej skazy.
Choć tylko przypominając sobie napisane kiedyś wiersze, czuje ich autor cały wstyd urojenia.
A jednak nie znosi obok siebie innego poety, jeżeli podejrzewa, że ten jest lepszy od niego, i zazdrości mu każdej pochwały.
Gotów nie tylko zabić, ale zmiażdżyć go i zetrzeć z powierzchni ziemi.
Aż zostanie sam jeden, wspaniałomyślny i łaskawy dla podwładnych, ścigających małe urojenia.

II
Jakże więc się dzieje, że z tak niskich początków rodzi się wspaniałość słowa?
Gromadziłem książki poetów z różnych krajów, siedzę teraz nad nimi i zdumiewam się.
I słodko jest myśleć, że byłem kompanem w wyprawie, która nigdy nie ustaje, choć mijają wieki.
Wyprawa nie po złote runo doskonałej formy, ale konieczna jak miłość.
Pod przymusem miłosnego dążenia do esencji dębu i górskiego szczytu, i osy, i kwiatu nasturcji.
Żeby, trwając, potwierdzały naszą hymniczność przeciw śmierci.
I naszą myśl serdeczną o wszystkich, którzy, jak my, byli, dążyli i nazwać nie mogli.
Ponieważ istnieć na ziemi to już za dużo na jakiekolwiek nazwanie.
Bratersko wspieramy się wzajemnie, zapominając uraz, tłumacząc jedni drugich na inne języki, zaiste, członkowie wędrującej załogi.
Jakże więc mógłbym nie być wdzięczny, jeżeli wcześnie byłem powołany i niepojęta sprzeczność nie odjęła mego podziwu?
Za każdym wschodem słońca wyrzekam się zwątpień nocy i witam nowy dzień drogocennego urojenia.

Sroczność

Ten sam i nie ten sam szedłem przez las dębowy
Dziwiąc się, że muza moja, Mnemozyne,
Nic nie ujęła mojemu zdziwieniu.
Skrzeczała sroka i mówiłem: sroczość,
Czymże jest sroczość? Do sroczego serca,
Do włochatego nozdrza nad dziobem i lotu
Który odnawia się kiedy obniża
Nigdy nie sięgnę a więc jej nie poznam.
Jeżeli jednak sroczość nie istnieje
To nie istnieje i moja natura.
Kto by pomyślał, że tak, po stuleciach,
Wynajdę spór o uniwersalia.

Stan poetycki

Jakby zamiast oczu wprawiono odwróconą lunetę, świat oddala się i wszystko, ludzie, drzewa, ulice, maleje ale nic a nic nie traci na wyrazistości, zgęszcza się.
Miałem dawniej takie chwile podczas pisania wierszy, więc znam dystans, bezinteresowną kontemplację, przybranie na siebie \"ja\", które jest \"nie-ja\", ale teraz jest tak ciągle i zapytuję siebie co to znaczy, czyżbym wszedł w trwały stan poetycki.
Rzeczy dawniej trudne teraz są łatwe, ale nie czuję silnej potrzeby przekazywania ich na piśmie.
Dopiero teraz jestem zdrów a byłem chory, ponieważ mój czas galopował i udręczał mnie strach przed tym co będzie.
W każdej minucie widowisko świata jest dla mnie na nowo zadziwiające i tak komiczne, że nie mogę zrozumieć jak mogła chcieć temu podołać literatura.
Czując cieleśnie, dotykalnie, każdą minutę, oswajam nieszczęście i nie proszę Boga żeby zechciał je odwrócić, bo dlaczego miałby odwrócić ode mnie jeżeli nie odwraca od innych?
Śniło mi się, że znalazłem się na wąskim progu nad głębią w której widać było poruszające się wielkie morskie ryby. Bałem się, że jeżeli będę patrzeć, spadnę. Więc odwróciłem się, chwyciłem się palcami chropowatości skalnej ściany i powoli posuwając się tyłem do morza wydostałem się na miejsce bezpieczne.
Byłem niecierpliwy i drażniło mnie tracenie czasu na głupstwa, do których zaliczałem sprzątanie i gotowanie. Teraz z uwagą kroję cebulę, wyciskam cytryny, przyrządzam różne gatunki sosów,

‹‹ 1 2 3 4 5 6 7 8 35 36 ››