Wszystko dla Amelii
Charles Simic Wszystko dla Amelii
Zarządzam Grand Hotelem na szczycie urwiska
W kraju zdewastowanym przez wojnę domową.
Moje serce jest gońcem, jedynym w całym hotelu.
Mózg pełni funkcje chińskiego kucharza.
Zrujnowany gmach w stylu nadmorskich uzdrowisk
Ma na podjeździe szpaler wybebeszonych limuzyn;
W wielkiej sali balowej — susy małp, walki kogutów,
Zdziczałe palmy w donicach tykają czubkami plafonu.
Amelia, w otoczeniu adoratorów i wróżek,
W porze zmierzchu maluje na niebiesko rzęsy
I usta; z okna widok na otwarte morze,
Długie, bezludne plaże i migot przypływu.
Błaga mnie, abym przejrzał rejestry hotelu
I sprawdził, czy zatrzymał się tu kiedyś Lenin,
Buster Keaton, Nathaniel Hawthorne, święty Bernard
Z Clairvaux, ten, co pisał o miłości...
Hotel, gdzie tango tańczy się przy wtórze ciszy...
Hotel jak rząd cyprysów w niemym filmie...
Gdzie dzieci szepczą zwierzenia nieistniejącym słuchaczom...
Gdzie fruną kartki listu, od którego wszystko zależy...
Nagle brzęczyk z apartamentu, tego wielkiego, z lustrami.
Amelia, naga, z czarną przepaską na oczach.
Chodzi, jak się wydaje, o to, że mucha usiadła
Jej kochankowi na czubku rzymskiego nosa.
Noc odległych kanonad, odległych i nieszkodliwych.
Śpieszę na górę, z packą na muchy na srebrnej tacy.
Ach, rachatłukum orientalnych ekstaz!
Trójkąt jej włosów pod Maską Tragiczną!
Diabły
Byłaś „ofiarą semi-romantycznego anarchizmu
W jego skrajnie irracjonalnej postaci”.
Ja byłem „nieswój w obliczu zagadkowego świata
Opuszczonego przez opatrzność”. Piliśmy gin
I kochali się po południu. Telewizory sąsiadów
Nadawały mydlane opery.
Nieszczęśliwe pary nie odzywały się wiele.
W dialogach było pełno nie chcących się skończyć pauz.
Cichy podkład muzyczny: organy. Czyjś kaszel.
— To całkiem jak „Gra snów” Strindberga — powiedziałaś.
— Co mianowicie? — spytałem, nie uzyskując odpowiedzi.
Przyglądałem się właśnie pająkowi na suficie,
Z rodzaju tych, które św. Weronika jadła w ramach męczeństwa.
— Ta kobieta żywiła się wyłącznie pająkami —
Wyjaśniłem dozorcy, kiedy przyszedł naprawić kran.
Miał na sobie brudny kombinezon, a na głowie melonik.
Był swego czasu pensjonariuszem wiadomej instytucji stanowej.
— Już nie jestem Jezusem — poinformował nas radośnie.
Obecnie wierzył tylko w diabły. — W tym budynku
Od diabłów aż się roi — oświadczył nam poufnie.
Ich rogi i ogony można było zobaczyć,
Jeśli się je przyłapało w kąpieli.
— Mroki Średniowiecza padły mu na mózg — powiedziałaś.
— Komu mianowicie? — spytałem, nie uzyskując odpowiedzi.
Pająk zdążył już utkać wstępny zarys sieci
Nad naszymi głowami. Było bardzo cicho,
Z wyjątkiem chwil, gdy któreś z nas pociągało łyk ginu.
Przełożył Stanisław Barańczak
Sezon huraganów
Właśnie gdy świat się kończył,
Zakochaliśmy się w sobie nawzajem
Bez najmniejszego umiaru. Ja miałem
Parę niebieskich spodni w prążki,
Nienagannie zaprasowanych
Dla zabezpieczenia przed złym losem;
Ty miałaś parę srebrnych
Pantofelków na wysokich obcasach
I niedyskretnie przezroczystą bluzkę.
Nasz pocałunek wyglądał szałowo,
Odbity w szybie witryny lombardu:
Wokół nas mandoliny i skrzypce,
Nawet błyszcząca tuba. Wydawało mi się,
Że jesteśmy jak para fosforyzujących wskazówek
Na cyferblacie Rzeczy Niewymiernych,
Genialnie uzdolnieni w sztuce
Rozbierania się nawzajem, stopniowo,
W powolnym, wzmagającym napięcie rytmie...
Doszło do tego w szarym od zmierzchu hotelu,
Pamiętającym lepsze dni i położonym
Naprzeciw jakiejś szacownej państwowej instytucji,
Której fasada rozmazywała się w deszczu
Wraz ze swą parą pseudoegipskich
Kamiennych lwów.
Przełożył Stanisław Barańczak