PROLOG DO "FOOTBALLU WSZYSTKICH ŚWIĘTYCH"
domy skaczą w konwulsjach sklepień
krew bulgoce ustami rynien
ręce moje wyciągam ślepe:
oddaj oddaj cóżeś nam winien!
gwiazdy z nieba lecą jak wiśnie
ostre dreszcze wstrząsają światem
znowu przyjdzie zgwałci i ciśnie
noc-megiera w kolczykach świateł
puść nas! puść nas! dosyć już czekam!
otwórz wszystkim nieznane dróżki!
daj nam także do dzbanka z mlekiem
z chmur łyżeczką zbierać kożuszki
słyszysz dzieci co cię wołają?
przyjdź już! przyjdź już! weź nas i prowadź!
po alejach twojego raju
daj nam raz się przespacerować
czemu czemu karcisz nas gniewem?
złość otrząsam jak drzewa z szyszek
przed twym tronem stoję i śpiewam
otom panie święty franciszek!
przyjm nas! przyjm nas! wszyscyśmy święci
dobrzy ludzie prości i cisi
po cóż twarz twa jak kula rtęci
słońcem czarnym nad nami wisi?
jakoż brama twoja zamknięta?
otwórz! otwórz słyszysz kołatam!
przyszły lata naszego święta
wszystkich ludzi z całego świata.
zejdź już! zejdź już! nie każ się prosić!
dokąd każesz daremnie grzmieć mi?
krwi twej ofiar mamy już dosyć!
ciesz się z nami twoimi dziećmi!
po cóż po cóż na krzyżu pościsz
łaski swojej skąpisz wybrańcom?
dobrzy ludzie cisi i prości
dawny świat ten zbawili tańcem
długo byłeś ze swoich sług rad
płacz nad nami świętymi w złości
o twe racje któreś nam ukradł,
z aniołami rzucamy kości!
PRZEJECHALI
— Kinematograf —
Piegowata służąca w białej bluzce w groszki.
Ktoś wysmukły, z rajerem.
— Przyjedziesz?... — „Nie mogę...”
Hooop!!
Samochody. Platformy. Dorożki.
Kinematograf szprych
Z kółłomotem gruchotał po wyschłym asfalcie.
— Poczekaj... — „Nie, nie, nie proś, bo mogłabym
ulec...”
Dzyn! Dzyn!!
Tramwaj czerwony wytoczył się z alej.
Jeden. Dwa.
Minęły się w przelocie, dystansując drogę.
Złowieszczy śpiew szlifowanych szyn...
Mały człowiek w burym palcie...
Trrrrrach!!!
Stoppp!!
Hamulec!
Aaaaaaaaaa!!
Przejechali! Przejechali!!
PSALM POWOJENNY
już dawno Panie duch mój gotów
i przyszłość czeka uśmiechnięta
w rytmicznym chrzęście kulomiotów
idą czerwone moje święta
do pulsujących tętnic ulic
gdzie tłum przewala swoje twarze
przypadłem ucho swe przytulić
i słyszę głuchy huk wydarzeń
już się zakończył wielki raut
na którym były ludów scysje
w ubranych w kwiaty kebach aut
już odjechały wszystkie misje
nie będzie więcej huku dział
świstu szrapnelów i mitraliez
niech tańczy ten kto dotąd drżał
na niebie dzisiaj wielki bal jest
wszyscy jak byli - mieli rację
dowieść im tego spory trud był
pan bóg pojechał na wakacje
i święci w raju grają w football
nikt ci nie plunie kulą w twarz
nikt ci już żeber nie połamie - -
cóż taką głupią minę masz
mój nieodrodny bracie-chamie?
napracowałeś się jak koń
na brzuchu miast stępiłeś bagnet
możecie złożyć w kozły broń -
więcej was bracia nie zapragnę
w kipiących tłumach rojnych świąt
pod zgrzebnym płótnem bluz roboczych
po nocach we śnie nie wiem skąd
widzę płomienne wasze oczy
od pociskami zrytych łąk
po progach mogił przeszła kolej
może wam plamy krwawe z rąk
obmyje cjank lub witriolej
coś się tu stanie coś się stanie
nad miastem zawisł strachu tuman
słyszę dalekich burz błyskanie
co w żyłach krew spiętrzają tłumom
na placu sklepikarze pospieszni i dziwni
spuszczają z ciężkim hukiem żelazne żaluzje
ci sami co przed rokiem zza węgłów sztywni
patrzyli jak armaty waliły im w gruz je
po asfalcie spieczonym i rudym jak krew
gromady bladych ludzi biegnących przez bulwar
chowają się za kępy suchotniczych drzew
które zeszłą jesienią opłukał kul war
na opuszczonym placu mür & merilis
tysiącem witryn w przerażeniu szczękał
kobiety wciskając się z powrotem w dekolty kryz
uderzały jak w febrze o szczękę szczęka
z trotuarów jak z żyznej podlanej grzędy
podnosiły się białe i fioletowe kwiatki
ludzie padając na twarz krzyczeli: nie będę!
i płakali nie wiadomo nad kim
na zielonych karuzelach bladzi policjanci
gonili złodziejów na drewnianych koniach
panowie! zatrzymajcie się! przestańcie!
panowie! zapomnijcie o nich!
towarzysze tramwajarze nie trzeba płakać
wstydźcie się macie łzy na wąsach
dziś będziemy jak piłki pod niebo skakać
poprowadzę was wszystkich w czerwonych pląsach
Chrystus zginął nie przyjdzie grzechów wam odpuścić
kiedy od ciężkich haubic pójdziecie za pługiem
odpuszczamy swoje nieprawości!
całujmy usta jedni drugim!
patrzcie! patrzcie jaki dziwny cud
jaka ogromna szalona nowina
przed lustrem tańczę w tył i w przód
na prawo i na lewo się kręcę
to jest naprawdę nagle pierwszy raz:
ja mam ręce! my wszyscy mamy ręce!
para cudownych kiszek u ramion nam dynda
możemy je zginać rozginać
podnosić opuszczać ile kto chce
powiedzcie! powiedzcie sami!
jaka wspaniała winda!
a ja mam także palce
którymi chwytam i jem
i nogi na których tańczę!
nie będziemy nikomu więcej
obrywali rąk ani nóg
chcemy żeby ludzi było jak najwięcej
i żeby każdy tańczyć mógł
na skraju zielonej drogi
pogodni siądziemy beztroscy w cudzie - -
aniołowie już idą umywać wam nogi
o dziwni niezgłębieni cudowni ludzie!
RZYGAJĄCE POSĄGI
Pani Sztuce
Na klawiszach usiadły pokrzywione bemole,
Przeraźliwie się nudzą i ziewają Uaaaa...
Rozebrana Gioconda stoi w majtkach na stole
I napiera się głośno cacao-choix.
Za oknami prześwieca żółtych alej jesienność,
Jak wędrowne pochody biczujących się sekt,
Tylko białe posągi, strojne w swoją kamienność,
Stoją zawsze "na miejscu", niewzruszenie correct.
Pani dzisiaj, doprawdy, jest klasycznie... niedbała...
Pani, która tak zimno gra sercami w cerceau,
Taka sztywna i dumna... tak cudownie umiała
Nawet puścić się z szykiem po 3 szkłach curacao.
I przedziwne, jak Pani nie przestaje być w tonie,
Będąc zresztą obecnie najzupełniej moderne. -
Co środy i piątki w Pani białym salonie
Swoje wiersze czytają Iwaszkiewicz i Stern.
A ja - wróg zasadniczy urzędowych kuluar,
Gdzie się myśli, i kocha, i rozprawia, i je,
Mam otwarty wieczorem popielaty buduar
Platonicznie podziwiać Pani déshabillé...
Ale teraz, jednakże, niech się Pani oszali, —
Nawet lokaj drewniany już ośmiela się śmieć...
Dziś będziemy po parku na wyścigi biegali
I na ławki padali, zadyszani na śmierć.
A, wpatrując się w gwiazdy całujące się z nami,
W pewnym dzikim momencie po dziesiątym Clicôt,
Zobaczymy raptownie świat do góry nogami,
Jak na filmie odwrotnym firmy Pathé & Co.
I zatańczą nonsensy po ulicach, jak ongi,
Jednej nocy pijanej od szampana i warg.
Kiedy w krzakach widziałem RZYGAJĄCE POSĄGI
Przez dwunastu lokajów niesiony przez park.
SPACER
Śpiew propellera do słów Heredii,
Kiedyś zgubionych w smaltowej mgle...
Grałem jej jedną z moich komedii
W ekstrapowietrznym tylko-en-deux.
Słońce do głowy biło ekstazą.
Słowa spływały w jeden refrain.
Obserwowała mnie bezwyrazo
Spod tangoszalu przez face-á-main.
Nie wiem, czy brała, com mówił, serio.
(Dwie lekkie linie w kącikach warg...)
Pod nami warczał rytmiczny Bleriot
I wiatr całował błękitny kark.