Wiersze - Bruno Jasieński strona 4

PROLOG DO "FOOTBALLU WSZYSTKICH ŚWIĘTYCH"

domy skaczą w konwulsjach sklepień

krew bulgoce ustami rynien

ręce moje wyciągam ślepe:

oddaj oddaj cóżeś nam winien!



gwiazdy z nieba lecą jak wiśnie

ostre dreszcze wstrząsają światem

znowu przyjdzie zgwałci i ciśnie

noc-megiera w kolczykach świateł



puść nas! puść nas! dosyć już czekam!

otwórz wszystkim nieznane dróżki!

daj nam także do dzbanka z mlekiem

z chmur łyżeczką zbierać kożuszki



słyszysz dzieci co cię wołają?

przyjdź już! przyjdź już! weź nas i prowadź!

po alejach twojego raju

daj nam raz się przespacerować



czemu czemu karcisz nas gniewem?

złość otrząsam jak drzewa z szyszek

przed twym tronem stoję i śpiewam

otom panie święty franciszek!



przyjm nas! przyjm nas! wszyscyśmy święci

dobrzy ludzie prości i cisi

po cóż twarz twa jak kula rtęci

słońcem czarnym nad nami wisi?



jakoż brama twoja zamknięta?

otwórz! otwórz słyszysz kołatam!

przyszły lata naszego święta

wszystkich ludzi z całego świata.



zejdź już! zejdź już! nie każ się prosić!

dokąd każesz daremnie grzmieć mi?

krwi twej ofiar mamy już dosyć!

ciesz się z nami twoimi dziećmi!



po cóż po cóż na krzyżu pościsz

łaski swojej skąpisz wybrańcom?

dobrzy ludzie cisi i prości

dawny świat ten zbawili tańcem



długo byłeś ze swoich sług rad

płacz nad nami świętymi w złości

o twe racje któreś nam ukradł,

z aniołami rzucamy kości!

PRZEJECHALI

— Kinematograf —

Piegowata służąca w białej bluzce w groszki.

Ktoś wysmukły, z rajerem.

— Przyjedziesz?... — „Nie mogę...”

Hooop!!

Samochody. Platformy. Dorożki.

Kinematograf szprych

Z kółłomotem gruchotał po wyschłym asfalcie.

— Poczekaj... — „Nie, nie, nie proś, bo mogłabym

ulec...”



Dzyn! Dzyn!!

Tramwaj czerwony wytoczył się z alej.

Jeden. Dwa.

Minęły się w przelocie, dystansując drogę.

Złowieszczy śpiew szlifowanych szyn...

Mały człowiek w burym palcie...

Trrrrrach!!!

Stoppp!!

Hamulec!

Aaaaaaaaaa!!

Przejechali! Przejechali!!

PSALM POWOJENNY

już dawno Panie duch mój gotów

i przyszłość czeka uśmiechnięta

w rytmicznym chrzęście kulomiotów

idą czerwone moje święta



do pulsujących tętnic ulic

gdzie tłum przewala swoje twarze

przypadłem ucho swe przytulić

i słyszę głuchy huk wydarzeń



już się zakończył wielki raut

na którym były ludów scysje

w ubranych w kwiaty kebach aut

już odjechały wszystkie misje



nie będzie więcej huku dział

świstu szrapnelów i mitraliez

niech tańczy ten kto dotąd drżał

na niebie dzisiaj wielki bal jest



wszyscy jak byli - mieli rację

dowieść im tego spory trud był

pan bóg pojechał na wakacje

i święci w raju grają w football



nikt ci nie plunie kulą w twarz

nikt ci już żeber nie połamie - -

cóż taką głupią minę masz

mój nieodrodny bracie-chamie?



napracowałeś się jak koń

na brzuchu miast stępiłeś bagnet

możecie złożyć w kozły broń -

więcej was bracia nie zapragnę



w kipiących tłumach rojnych świąt

pod zgrzebnym płótnem bluz roboczych

po nocach we śnie nie wiem skąd

widzę płomienne wasze oczy



od pociskami zrytych łąk

po progach mogił przeszła kolej

może wam plamy krwawe z rąk

obmyje cjank lub witriolej



coś się tu stanie coś się stanie

nad miastem zawisł strachu tuman

słyszę dalekich burz błyskanie

co w żyłach krew spiętrzają tłumom



na placu sklepikarze pospieszni i dziwni

spuszczają z ciężkim hukiem żelazne żaluzje

ci sami co przed rokiem zza węgłów sztywni

patrzyli jak armaty waliły im w gruz je



po asfalcie spieczonym i rudym jak krew

gromady bladych ludzi biegnących przez bulwar

chowają się za kępy suchotniczych drzew

które zeszłą jesienią opłukał kul war



na opuszczonym placu mür & merilis

tysiącem witryn w przerażeniu szczękał

kobiety wciskając się z powrotem w dekolty kryz

uderzały jak w febrze o szczękę szczęka



z trotuarów jak z żyznej podlanej grzędy

podnosiły się białe i fioletowe kwiatki

ludzie padając na twarz krzyczeli: nie będę!

i płakali nie wiadomo nad kim



na zielonych karuzelach bladzi policjanci

gonili złodziejów na drewnianych koniach

panowie! zatrzymajcie się! przestańcie!

panowie! zapomnijcie o nich!



towarzysze tramwajarze nie trzeba płakać

wstydźcie się macie łzy na wąsach

dziś będziemy jak piłki pod niebo skakać

poprowadzę was wszystkich w czerwonych pląsach



Chrystus zginął nie przyjdzie grzechów wam odpuścić

kiedy od ciężkich haubic pójdziecie za pługiem

odpuszczamy swoje nieprawości!

całujmy usta jedni drugim!



patrzcie! patrzcie jaki dziwny cud

jaka ogromna szalona nowina

przed lustrem tańczę w tył i w przód

na prawo i na lewo się kręcę

to jest naprawdę nagle pierwszy raz:

ja mam ręce! my wszyscy mamy ręce!

para cudownych kiszek u ramion nam dynda

możemy je zginać rozginać

podnosić opuszczać ile kto chce

powiedzcie! powiedzcie sami!

jaka wspaniała winda!

a ja mam także palce

którymi chwytam i jem

i nogi na których tańczę!



nie będziemy nikomu więcej

obrywali rąk ani nóg

chcemy żeby ludzi było jak najwięcej

i żeby każdy tańczyć mógł

na skraju zielonej drogi

pogodni siądziemy beztroscy w cudzie - -

aniołowie już idą umywać wam nogi

o dziwni niezgłębieni cudowni ludzie!

RZYGAJĄCE POSĄGI

Pani Sztuce



Na klawiszach usiadły pokrzywione bemole,

Przeraźliwie się nudzą i ziewają Uaaaa...

Rozebrana Gioconda stoi w majtkach na stole

I napiera się głośno cacao-choix.



Za oknami prześwieca żółtych alej jesienność,

Jak wędrowne pochody biczujących się sekt,

Tylko białe posągi, strojne w swoją kamienność,

Stoją zawsze "na miejscu", niewzruszenie correct.



Pani dzisiaj, doprawdy, jest klasycznie... niedbała...

Pani, która tak zimno gra sercami w cerceau,

Taka sztywna i dumna... tak cudownie umiała

Nawet puścić się z szykiem po 3 szkłach curacao.



I przedziwne, jak Pani nie przestaje być w tonie,

Będąc zresztą obecnie najzupełniej moderne. -

Co środy i piątki w Pani białym salonie

Swoje wiersze czytają Iwaszkiewicz i Stern.



A ja - wróg zasadniczy urzędowych kuluar,

Gdzie się myśli, i kocha, i rozprawia, i je,

Mam otwarty wieczorem popielaty buduar

Platonicznie podziwiać Pani déshabillé...



Ale teraz, jednakże, niech się Pani oszali, —

Nawet lokaj drewniany już ośmiela się śmieć...

Dziś będziemy po parku na wyścigi biegali

I na ławki padali, zadyszani na śmierć.



A, wpatrując się w gwiazdy całujące się z nami,

W pewnym dzikim momencie po dziesiątym Clicôt,

Zobaczymy raptownie świat do góry nogami,

Jak na filmie odwrotnym firmy Pathé & Co.



I zatańczą nonsensy po ulicach, jak ongi,

Jednej nocy pijanej od szampana i warg.

Kiedy w krzakach widziałem RZYGAJĄCE POSĄGI

Przez dwunastu lokajów niesiony przez park.

SPACER

Śpiew propellera do słów Heredii,

Kiedyś zgubionych w smaltowej mgle...

Grałem jej jedną z moich komedii

W ekstrapowietrznym tylko-en-deux.



Słońce do głowy biło ekstazą.

Słowa spływały w jeden refrain.

Obserwowała mnie bezwyrazo

Spod tangoszalu przez face-á-main.



Nie wiem, czy brała, com mówił, serio.

(Dwie lekkie linie w kącikach warg...)

Pod nami warczał rytmiczny Bleriot

I wiatr całował błękitny kark.

‹‹ 1 2 3 4 5 6 ››