Wiersze - ONIROKRYTYKA

"ONIROKRYTYKA"

Węgle nieba wisiały tak blisko , że bałem się ich gorąca. Lada chwila mogły mnie przypiec. Ale byłem świadomy , że inna jest wieczność mężczyzny , a inna - kobiety. Dwoje  się odmiennych zwierząt parzyło i krzaki róż rodziły winne pędy ciężkie od gron księżycowych. Z małpiej gardzieli dobyły się płomienie i nepiętnowały świat znakiem lilii. W gaju mirtowym bielił się gronostaj. Zapytaliśmy go , skąd ta nieprawdziwa zima. Połknąłem stada brunatnych baranów. Na horyzoncie ukazała się Orkeniza. Poszliśmy w kierunku tego miasta, z żalem opuszczając dolinę , gdzie jabłonie śpiewały , gwizdały i ryczały. Ale pieśń od pól uprawnych brzmiała cudownie:


          Przed bramą Orkenizy
          Na wjazd woznica czeka.
          Przez bramę Orkenizy
          Ktoś boso w świat ucieka.          

          A tu strażnicy miasta
          Pytają srodzy wielce:
          -Co ty wynosisz z miasta ?
          -Zostawiam swoje serce.

          A tu strażnicy miasta
          Pytają drugiej strony :
          -Co wieziesz ty do miasta ?
          -Serce dla narzeczonej.

          Ile serc w Orkenizie !
          Śmiej się, cała strażnico !
          Szara droga, włóczęgo,
          Chmielna droga, woznico.

          Piękni strażnicy miasta
          Sprawnie szydełkowali,
          A potem bramę miasta
          Powoli zamykali.

Jednakże byłem świadomy, że inna jest wieczność mężczyzny, a inna - kobiety. Niebo karmiło swoje pardy. Zauważyłem na swojej ręce karmazynowe plamy. Nad ranem piraci uprowadzili dziewięć okrętów zakotwiczonych w porcie. Monarchowie się bawili. I kobiety nie chciały opłakiwać żadnych zmarłych. Wolały starych królów silniejszych w miłości niż stare psy. Jakiś ofiarnik zażądał , aby go uśmiercono zamiast ofiary. Otworzono mu brzuch. Zobaczyłem tam cztery I , cztery O , cztery D. Podano nam świeże mięso i kiedy je zjadłem, urosłem raptownie. Małpy podobne do swouich drzew gwałciły szare grobowce. Zawołałem na jedną z tych małp, na zwierzaka , z którego puszczały się liście laurowe. Przyniósł mi głowę wyrzezbioną w perle. Wziąłem ją  w objęcia i zacząłem wypytywać, przedtem zagroziwszy, że wrzucę ją z powrotem do morza, jeżeli mi nie odpowie. Ta perła była niewykształtowana i morze ją pochłonęło.
Jednakże byłem świadomy, że inna jest wieczność mężczyzny a inna -- kobiety. Dwoje się odmiennych zwierząt kochało. Tylko królowie nie umierali ze śmiechu , i przybyło dwudziestu ślepych krawców, aby skroić i uszyć pokrycie na sardonik. Sam ich prowadziłem cofając się do tyłu. Pod wieczór drzewa uleciały , małpy znieruchomiały i zobaczyłem siebie w ustokrotnieniu. Byłem gromadąsiedzącą na brzegu morza. Na horyzoncie przepływały wielkie złote okręty. A kiedy noc zapadła na dobre, sto płomieni wyszło mi na spotkanie. Wydałem na świat sto dzieci płci męskiej, których mamkami stały się księżyc i wgórze. Pokochały bezkostnych królów, którymi powiewano z balkonów. Przyszedłszy na brzeg rzeki , ująłem ją oburącz i potrząsnąłem. Tym mieczem ugasiłem pragnienie. Iwysychające zródło upewniło mnie , że jeżeli zatrzymam słońce , to zobaczę je takie jak w rzeczywistości, kwadratowe. Ustokrotniony, płynąłem ku jakiemuś archipelagowi. Stu marynarzy przyjęło mnie na lądzie i , zaprowadziwszy do pałacu , zabili mnie dziewięćdziesiąt dziewięć razy. W tym momencie śmiech mnie porwał i zatańczyłem , kiedy oni płakali. Tańczyłem na czworakach. Marynarze nie śmieli się poruszyć , bo miałem przerazliwą powierzchowność lwa.
Na czworakach. Na czworakach.
Moje ręce, moje nogi podobne były do siebie, moje zwielokrotnione oczy wieńczyły mnie uważnie. Potem się podniosłem, aby zatańczyć jak ręce i jak liście.
Byłem w rękawiczkach. Wyspiarze zaprowadzili mnie do swoich sadów i dawali mi zbierać owoce podobne do kobiet. Dryfująca wysepka zapełniła nieledwie całą zatokę i od razu na pisaku wyrosły czerwone drzewa. Łagodne zwierzę obrośnięte białymi piórami śpiewało niesłychanym głosem i cały lud podziwiał je bez znużenia. Odnalazłem na ziemi perłową głowę, a ona płakała. Potrząsnąłem rzeką w powietrzu i tłum sięrozproszył. Starcy jedli seler , nieśmiertelni nie cierpieli bardziej niż umarli . Poczułem się wolny , wolny jak kwiat o właściwej porze roku. Słońce nie było wolniejsze od dojrzałego owocu. Stado drzew skubało niewidzialne gwiazdy, jutrzenka podawała dłoń burzy. W mirtowych gajach ulegano oddziałowywaniu cienia. Cały lud spędzony do tłoczni krwawił śpiewając. Mężczyzni narodzili się z płynu ciaknącego z tłoczni. Wymachiwali innymi rzekami, a te zderzały się ze srebrzystym brzękiem. Cienie wyszły z gajów mirtowych i przeniosły się do ogródków zraszanych odroślą oczu ludzkich i zwierzęcych. Najpiękniejszy z ludzi chwycił mnie za gardło, ale zdołałem go powalić. Na klęczkach wyszczerzył do mnie zęby. Dotknąłem ich. Wydały dzwięki , które zmieniły się w węże koloru kasztanów, a ich język nazywał się Sainte-Fabeau. Wygrzebały przezroczysty korzeń i zjadły. Był gruby jak rzepa.
I moja odpoczywająca rzeka opłynęła je, ale ich nie zatopiła.
Niebo było pełne osadów i guzów. Przeklinałem niegodziwe gwiazdy, których światło spływało na ziemię. Nie widać już było żywego stworzenia. Ale śpiewy podnosiły się ze wszystkich stron. Obszedłem puste miasta i porzucone chałupy. Zebrałem korony wszystkich królów i przetopiłem na ministra figuranta, gadatliwego świata. Złote okręty bez marynarzy przepływały na horyzoncie. Olbrzymie cienie odcinały się na dalekich żaglach. Wiele stuleci dzieliło mnie od tych cieni. Wpadłem w rozpacz. Jednakże byłem świadomy, że inna jest wieczność mężczyzny, a inna kobiety. Odmienne cienie mroczyły swoją miłością ożaglowań, gdy tymczasem moje oczy uwielokrotniały się w rzekach, miastach i na śniegach gór.






Tłumacz. Adam Ważyk