Wiersze - Andrzej Waligórski strona 10

Metamorfoza

 
 
Na zebraniu związku literatów
Gdy dyskusja trwała właśnie szczera
Nad jednym z prześlicznych, epickich poematów,
Nagle zagdakał licznik Geigera!
Zaraz zrobił się na sali bałagan,
Ktoś zajęczał: O Panno przeczysta!
A przewodniczący wykrzyknął: - Uwaga!
Koledzy! Między nami musi być turpista!
Tu wyjaśnił po detalu detal
Że turpista to jest taka pluskwa
(bo trudno powiedzieć że poeta)
Co to pisuje różne paskudztwa,
I że takie rozmaite bubki
Piszą często jak wieść gminna niesie
NA ten przykład "Odę do kupki",
Lub powiedzmy - sonet o sedesie......
Nastrój zrobił się więc ponury,
Jeden drugiemu podejrzliwie patrzył w oczy,
A prezes wołał: - No który to, który?
Niech no ja się dorwę do swołoczy!
A wtem wszyscy oczy wytrzeszczyli
Bo wypadek wydarzył się rzadki:
Z miejsca podniósł się Dreptak Bazyli,
Doskonały poeta co dotychczas opisywał kwiatki!
Wstał, podrapał się wstydliwie za uchem:
- Ja - powiada - jestem tym świntuchem....
Rzeczywiście, pobłądziłem srodze
I zupełnie zeszedłem na manowce,
Pisząc Rapsod o brudnej nodze
Jednego Rosołowskiego Zyzia,
Taka mi się wydarzyła wpadka,
Bijcie bracia! - tu nadstawił zadka......
Zaraz wszyscy na niego wsiedli,
Każdy życzliwie krytykować się starał,
I w krótkich abcugach mu dowiedli
Że jest szwagrem Czang-Kai-Szeka i zięciem Salazara,
Że ma w Hondurasie bogatego syna
I że raz pobił Murzyna.
A Dreptak bije się w piersi i w okolice wątroby
I mówi że wszystko racja, ale od dzieciństwa
Miał już takie dziwne hobby,
Że po płotach pisał różne świństwa
I że to mu zostało i że jest cały w nerwach,
Ale nie może przerwać.....
Zasmucili się zebrani okropnie,
Naradzali się dłuższy czas szeptem,
Aż tu prezes jak się z miejsca kopnie:
- Mam - powiada - genialną receptę!!!!
Jak Dreptaka to aż tak nurtuje,
Jeśli taka w nim drzemie natura,
To niech Dreptak wierszem opisuje
Świństwa w różnych sklepach tudzież w biurach
Że na przykład tu zrobiono manko,
A tam że dyrektor się prowadzi z barmanką!
Dreptak zalał się ze szczęścia łzami,
Jak prezesa za nogi nie ściśnie,
A prezes go nazwał "mon ami"
(bo znal język czeski w mowie i na piśmie).
I teraz Dreptak Bazyli pisze krytyki sążniste,
I ma nawet dostać nagrodę powiatową.
Można, można wychować pozytywnego turpistę,
Trzeba tylko trochę ruszyć głową!!!!

Mini - pech

 
 
Jakże smutny los dziewuszki,
Ciągle tylko marznę w nóżki,
A szczególnie w udko,
Bo już kiedy byłam mała,
To mnie mama ubierała
Niesłychanie krótko...
 
Czy was to nie martwi, czy was to nie wkurza,
Żeby biedne dziecko tak marzło w odnóża?
Wicher harce czyni, a ja noszę mini,
Zimno jest Jadwini, jejku jej!
 
Mówili mi, że dla dziecka
To jest odpowiednia kiecka,
Że to mnie upiększa,
Że dostanę dłuższe suknie
I jak będę większa...
 
O jakże mi przykro, o jakże mi szkoda,
Nim wydoroślałam - skróciła się moda,
Od Bieszczad do Gdyni wszyscy noszą mini,
Według nowej linii, jejku jej!
 
W mini dzieci i podlotki,
W mini chodzą moje ciotki
Ta grubsza i chudsza,
Im jest starsza która pani,
Tym sukienka mniejsza na niej
I spódniczka krótsza...
 
Noszą wszystkie panie króciutkie spódniczki,
Czy mają kończyny chude jak patyczki,
Czy grubsze od dyni - każda lata w mini,
Jak gdzieś w Abisynii, jejku jej!
 
Ciągle leje, albo wieje,
Nigdy już się nie zagrzeję,
To zupełnie proste.
Lecz gdy do snu składam głowę,
Marzą mi się barchanowe
Majteczki do kostek...
 
Pewnie gdy mieć będę osiemdziesiąt latek,
Też się nie odczepię od tych mini-szmatek,
Pod presją opinii wyjmę je ze skrzyni,
Będę babcia-mini, ye ye ye!!!

Modlitwa

 
 
Fiat voluntas Tua... sad za oknem płacze
Za szatą złotych liści, za barwą przepychu...
Do Ciebie serce moje stęsknione kołacze.
Chce się skarżyć przez Tobą...
Chce się żalić cicho...
 
Fiat voluntas Tua... zabrałeś mi wszystko,
Ojczyznę, ziemię, mienie, radość i pogodę;
Biedniejszy jestem dzisiaj od tych złotych listków,
Które wiatr zimny uniósł w brudną kałuż wodę.
 
Fiat voluntas Tua... Bądź Twa wola, Panie,
Niech mnie trawy przykryją i liście jesienne,
Tylko niech z Twojej Łaski cud się przedtem stanie,
Niech ujrzę moje Miasto, wolne i promienne...
 

Mój wymarzony rynek

  
 
Mam powiedzieć w tym krótkim odcinku
Co bym pragnął zobaczyć na rynku?
Nowe buty? Więcej ładnej odzieży?
Asortyment wędlin bardziej świeży?
Czy pamiątki mniej tandetne i chamskie
Czy wytworne desusy damskie,
Czy kożuszki nie po dziesięć patyków
Czy peruczki dla łysych pryków,
Czy chemicznie nie zatrute jarzyny,
Czy drób w sklepach różowiutki, a nie siny,
Czy powieści nowoczesne, choć ciekawe,
Czy w kawiarniach rzeczywiście dobrą kawę,
Czy na rynku chciałbym by się ukazały
Dobre filmy, a nie niewypały,
Czy mi może samochodu potrzeba,
Czystej wody i smacznego chleba,
Całkiem nowych gatunków wódki,
Życiorysu pułkownika Kociutki,
Bądź portretów senatora Bzibziaka
Względnie komentatora Dreptaka?
Może jakieś lepsze papierosy,
Duńskie sery, francuskie sosy,
Kufle, trufle, szufle, ananasy,
Złotolite do szabel kutasy,
Windy, bindy, pindy, aleluje,
Polonezy, protezy, szczeżuje
Oraz Mańcia, ale dużo młodsza?
Ale skądże! Mnie tego nie potrza!
Ja na rynku chciałbym ujrzeć odrobinę:
Żeby jeden Gucio szedł przez rynek,
Przed ratuszem żeby się pośliznął
Na psiej kupce, i o bruk się gwiznął
Pośród śmiechu zebranej gawiedzi:
- Taki ważniak, a w gówienku siedzi!
- Pewnie urżnął się na trupa w szynku!
Oto co bym chciał ujrzeć na Rynku!!!!
 

Mury Jerycha

 
  
Na pustyni zapadła noc chłodna i cicha.
W niebie mrugały gwiazdy zimne i nieczułe
Oświetlając namioty i mury Jerycha,
Pod którymi w zadumie stał smętnie Jozue.
Stał i patrzył na miasto, kędy grzech się plenił
I kędy bałwochwalstwo rosło hydrą ciemną,
I o które mężowie z pokolenia Lewi
Nieraz szczerbili miecze, ale nadaremno...
Stał Jozue i płakał, mówiąc: - Alem wdepnął
W to całe oblężenie, co mi nerwy rąbie...
A w tej chwili wiatr zawiał, a głos jakiś szepnął:
- Jozue, co ty stoisz? Ty idź graj na trąbie!
Rozejrzał się Jozue, ale świat od szczytu
Niebios do nizin milczał znów ciszą bezludną,
I pomyślał Jozue - Spróbuję bigbitu,
Bo inaczej się urwę, tak tu strasznie nudno...
I usiadł z wielką trąbą za skalnym załomem,
Namyślał się przez chwilę, brodę w palcach kręcił,
Aż nagle jak zasunął Mały, biały domek,
To cały świat oniemiał. Na krótki momencik.
Po tym momencie bowiem, kiedy trąby inne
Podchwyciły melodię razem, z całej duszy,
Jęły z pobliskich krzaków pryskać lwy pustynne,
Dziwne, bo na dwóch łapach, zatykając uszy
Dwiema drugimi łapy, a na ostrej skale
Zdechł nagle jurny orzeł niczym stara kura,
I ogon podwinąwszy zmykały szakale,
A ruch zaczął się także w jerychońskich murach,
I krzyk podniósł się straszny, a liczni poganie
Jęli w głazy mocarne łbami tłuc zbiorowo.
I wołali - Jozue, niech pan już przestanie!
Albo się nawróciwszy łkali: O, Jehowo!!!
A Jozue grał dalej melodie przecudne,
A melodia krążyła, strzelista i ostra,
A grał jak Kurylewicz, ba, jak Beni Goodman!
Co ja mówię? Jak Igor i jak Dawid Ojstrach!!!
Aż sypnęły się z murów kamienie i deski
I pękły fundamenty bastionu i wieży,
I się cała forteca rozpadła w drebiezgi,
Bo ludność ją rozniosła, nie mogąc wydzierżyć,
I uciekali wszyscy gubiąc kapcie, szorty,
Chlamidy, sulfamidy, mycki i rajtuzy,
A w drugą stronę wiały żydowskie kohorty,
A Jozue grał ciągle. Bo on był ten muzyk.
 

‹‹ 1 2 7 8 9 10 11 12 13 16 17 ››