Wiersze - Allen Ginsberg strona 9

Skowyt dla Carla Solomona

Skowyt “Wyjmijcie zamki z drzwi! Wyjmijcie drzwi z zawiasów!” Skowyt dla Carla
Solomona Kiedy i on był młodszy, i ja byłem młodszy, znalem Allena Ginsberga,
młodego poetę mieszkającego w Paterson, stan New Jersey, gdzie jako syn znanego
poety urodził się i dorósł. Fizycznie był wątły, zaś umysłowo głęboko zmącony
życiem, którego doświadczył w pierwszych latach po I wojnie światowej w Nowym
Jorku i jego okolicach. Był kimś, kto stale odchodził, nie miało znaczenia,
dokąd; był kimś, kto mnie zaniepokoił, nie przypuszczałem bowiem, że
kiedykolwiek dojrzeje i napisze własny tom wierszy. Zadziwia mnie jego talent do
życia, do podróży i nieprzerwanego pisania. Nie mniejsze budzi zdumienie fakt,
że rozwija się i doskonali swą umiejętność. Teraz, piętnaście czy dwadzieścia
lat później, pojawia się z poematem, który budzi głębokie poruszenie. Nie ma
żadnej wątpliwości, bo wszystko na to wskazuje, że przeszedł przez piekło. Po
drodze spotkał mężczyznę imieniem Carl Solomon, z którym wśród kłów i
ekskrementów tego świata dzielił coś, czego się nie da opisać inaczej, jak
słowami,, których on właśnie użył. To skowyt pokonanego, gdyż przez upadek
przeszedł on tak, jak się przechodzi przez każde inne doświadczenie, zwyczajne
doświadczenie. W tym życiu wszyscy jesteśmy pokonani jednak człowiek, jeśli jest
człowiekiem, nie daje się pokonać. Oto poeta, Allen Ginsberg, który swym własnym
ciałem doświadczył okropności, opisanych w tym miejscu takimi, jakie były.
Zdziwienie budzi nie to, że przeżył, ale że na głębokościach odszukał kogoś,
kogo mógł kochać i wpatrzony w tę miłość sławi ją we wszystkich wierszach. Mów
sobie co chcesz, powiada, ale pomimo wszelkich poniżających doświadczeń, jakie
życie gotuje człowiekowi, duch miłości pozostaje żywy i on przywróci naszemu
życiu godność, jeśli nie zabraknie nam rozumu, odwagi, wiary - i sztuki! By
przetrwać. Wiara w poezję szła z tym człowiekiem ręka w rękę w jego wędrówce z
domu umarłych na Golgotę, nie różniącej się niczym od drogi Żydów podczas
ostatniej wojny. A przecież dzieje się to w naszym własnym kraju, na naszym
błogim poletku. Jesteśmy ślepi, ślepo żyjemy w ślepocie. Przeklęci są poeci, ale
nie są ślepi, oni patrzą oczami aniołów. Ten poeta spogląda na wylot i wokół
widzi okropności, którymi dzieli się w najintymniejszych szczegółach swojego
poematu. Niczego nie ukrywa, wszystkiego doświadcza do samego dna. Pochlania to.
Przekonuje, że to jest i jego własne - i, jak się wydaje, śmieje się i znajduje
czas i bezczelność, by kochać kogoś, kogo wybrał, i by utrwalić tę miłość w
świetnie napisanym wierszu. Unieście rąbki swych sukien, drogie panie, wkraczamy
do piekieł. William Carlos Williams

Supermarket w Kalifornii

Myślę o tobie dziś wieczór, Whitmanie, gdy z bólem głowy schodzę
bocznymi uliczkami wśród drzew, świadomy siebie patrząc w pełny księżyc.

Z mym głodnym zmęczeniem, poszukując wizji odwiedziłem rozjarzony
neonami supermarket owocowy, marząc o twych wyliczeniach!

Cóż za brzoskwinie i półcienie! Całe rodziny na wieczornych zakupach!
Przejścia pełne małżonków! Żony w avocado, dzieci w tomatach! - a ty,
Gardo Lorco, co robiłeś przy melonach ?

Widziałem cię, Whitmanie, bezdzietny, samotny stary szperaczu, jak
grzebiesz wśród mięs w chłodziarce popatrując na chłopców z obsługi.
Słyszałem, jak pytasz ich: Kto zabił kotlety wieprzowe? Po ile ananasy?
Jesteś moim Aniołem ?

Błądziłem za tobą wśród wspaniałych Stosów puszek, a za mną szedł w
mej wyobraźni sklepowy detektyw.

W naszym samotniczym rojeniu przebyliśmy- razem otwarte korytarze
próbując karczochów i wszystkich tych mrożonych przysmaków, ale
trzymając się z dala od kasy.

Dokąd pójdziemy, Whitmanie? Za godzinę zamykają. Jaki kierunek
wskaże twa broda ?

(Dotykam twojej książki i myślę o naszej odysei w supermarkecie i
doznaję uczucia absurdu).

Czy będziemy całą noc spacerować pustymi ulicami? Drzewa stoją cień w
cień, światła w domach wygaszone, będziemy obaj samotni.

Czy będziemy marząc o straconej Ameryce miłości przechodzić obok
błękitnych aut przed domami w kierunku naszej cichej chaty?

Ach, drogi ojcze, siwobrody staruszku, samotny stary nauczycielu odwagi,
jaką ty miałeś Amerykę, gdy Charon opuścił trap swego promu, a ty
wyszedłeś na zakopcony brzeg i stałeś patrząc, jak znika łódź wśród
czarnych wód Lety ?

Sutra słonecznikowa

Wyszedłem na nabrzeże doku, gdzie ładują puszki bananów, usiadłem
pod ogromnym cieniem lokomotywy linii Southern Pacific by patrzeć na
zachód słońca nad wzgórzami pudełkowych domów i płakać.

Jack Kerouac, kumpel, siedział przy mnie na pogiętym zardzewiałym
żelaznym palu, mieliśmy te same myśli o duszy, otępiali, melancholijni,
smutnoocy wśród splątanych stalowych korzeni drzew maszynerii.

Oleista woda rzeki odbijała czerwone niebo, słońce zapadało za grzbiety
wzgórz San Francisco, żadnych ryb w strumieniu, pustelnika w tych górach,
tylko my o wilgotnych oczach, skacowani jak starzy włóczędzy na rzecznym
nabrzeżu, zmęczeni ale sprytni.

Popatrz na Słonecznik, powiedział, a był tam mamy- szary cień na tle
nieba, wielkości człowieka, suchy, sterczące na szczycie starych trocin

Zerwałem się zachwycony - to był mój pierwszy słonecznik, wspomniałem
Blake'a - moje wizje - Harlem

i Piekła rzek Wschodniego Wybrzeża, dzwoniące mosty, Sandwicze Joes
Greasy, wózki martwych dzieci, czarce zdarte opony zarzucone, nie
naprawione, poemat z nabrzeża rzeki, prezerwatywy i garnki, stalowe
noże, nic porządnego, tylko wilgotny brud i jak brzytwa ostre wytwory
odchodzące w przeszłość

a szary Słonecznik trwał o zachodzie słońca, sponiewierany, z okiem
zapchanym przez sadz, smog i dym starych parowozów

pierścień krzywych płatków obwisły, połamany jak zdeptana korona
królewska, ziarna wypadłe z tarczy, z prawie-bezzębnych ust słonecznej
aury, promienie słońca ginęły w jego owłosionej głowie podobnej do
wyschłej pajęczyny drutów,

liście sterczące z łodygi jak ramiona, ruchomy korzeń w trocinach, kawałki
gipsu wypadłe spomiędzy czarnych gałązek, martwa mucha w jego uchu,

Mój słoneczniku, jakże nieświętą rzeczą byłeś; O moja duszo, kochałem
cię wtedy !

I Brud nie pochodził już od człowieka lecz od śmierci i ludzkich lokomotyw,

cały ten strój z pyłu, ten welon skóry pociemniałej od dymu lokomotyw.
sadza na policzku, powieka czarnej nędzy, zakopcona ręka, członek,
narośl wytworu gorszego-niż-brud - przemysłu - nowoczesności - cała ta
cywilizacja plamiąca iwą złotą szaloną ,koronę

i te mroczne myśli o śmierci i oczy w pyle i braku miłości, pędy i wyschłe
korzenie gdzieś w swojskiej stercie piasku i trocin, gumowe dolary -
zabawki, skóra maszynerii, kiszki i jelita auta, które płacze i kaszle,
puste zapomniane puszki o zardzewiałych językach, nieszczęsny dzień,
cóż jeszcze mógłbym wymienić, wypalony popiół chujokształtnego cygara,
cipy taczek i mleczne piersi aut, dupy wytarte od siedzenia, zwieracze
prądnic - wszystko to

wplątane w twe zeschłe korzenie - a ty tam przede mną o zachodzie
słońca, w całej chwale swego kształtu !

Doskonałe piękno słonecznika! doskonałe wspaniałe ukochane istnienie
słonecznika! słodkie oko natury dla nowego księżyca hipstersów,
zbudziłem się żywy i podniecony w cieniu zachodu chwytając złoty powiew
wschodzącego słońca!

Ile much brzęczało wokół ciebie czystego mimo brudu, gdy przeklinałeś
niebiosa kolei i swą kwietną duszę?

Biedny martwy- kwiat! kiedy zapomniałeś, że jesteś kwiatem? kiedy
spojrzałeś na siebie stwierdzając, że jesteś bezsilną brudną starą
lokomotywą? upiorem lokomotywy? widmem i cieniem niegdyś potężnej
szalonej amerykańskiej lokomotywy?

Nigdy nie byłeś lokomotywą, Słoneczniku, zawsze byłeś słonecznikiem!

A ty Lokomotywo, jesteś lokomotywą, nie zapomnij !

I wziąłem gruby szkielet słonecznika i zatknąłem go u mego boku niczym
berło,

i wygłosiłem kazanie przed własną duszą a także przed duszą Jacka i
przed każdym, kto zechce wysłuchać,

- Nie jesteśmy workiem brudu, nie jesteśmy wstrętną tępą zakurzoną
lokomotywą bez duszy, wnętrze każdego z nas to piękny złoty słonecznik,
każdemu z nas dane jest własne nasienie i dane są inne ciała, złotowłose
nagie, które wyrastają na szalone czarne uroczyste słoneczniki o
zachodzie, a my śledzimy je pod cieniem obłąkanej lokomotywy na
nabrzeżu w San Francisco siedząc na stosach puszek, doznając
wieczornych wizji.

Szałas w Górach Skalistych

I
Siedzę na pniu z wypitą do połowy filiżanką herbaty,
słońce już w dole po drugiej stronie gór -
Nic do roboty.


Ani słowa! Ani jednego słowa!
Całe gadanie robią za mnie muchy -
a wiatr mówi coś zupełnie ekstra.


Mucho na moim nosie,
nie jestem Buddą,
Nie znajdziesz tu oświecenia!


Na tle pnia z czerwoną korą
Cień muchy
siada na cień sosnowej gałęzi.


Już godzina odkąd nastał świat
a ja jeszcze ani razu nie pomyślałem o Buddzie!
- wracam do pustelni.


II
Po Dwóch Tygodniach Pustelni wchodzę do King Soopera


Chudy pryszczaty chłopak o czerwonej twarzy
przez kilka dobrych minut stoi samotnie
i zagląda do pojemnika z lodami.


Boulder, 16 września 1975

Transkrypcja muzyki organowej

Kwiat w szklanej butelce po orzeszkach pierwotnie w kuchni skrzywiony
aby znaleźć miejsce w świetle,

drzwi szafy otwarte, ponieważ ich używałem przedtem, uprzejmie zostają
otwarte czekając na mnie, swego właściciela.



Zaczynam odczuwać swą niedolę w barłogu na podłodze, słuchając
muzyki, moja niedola, to dlatego chcę śpiewać.

Pokój zamyka się na mnie, oczekuję obecności Stwórcy, widziałem moje
szaro pomalowane ściany i sufit, one zawierają mój pokój, one zawierają
mnie

tak jak niebo zawiera mój ogród,

otwieram drzwi



Pnącze winne wspięło się na słup chaty, liście w nocy wciąż tam gdzie
dzień je pozostawił, zwierzęce główki kwiatów tam gdzie powstały

by myśleć w słońcu



Czy mogę przypomnieć słowa? Czy myśl o transkrypcji zamgli me
mentalne otwarte oko?

Uprzejme poszukiwanie wzrostu, wdzięczne pożądanie egzystencji
kwiatów, moja bliska ekstaza z egzystencji pomiędzy nimi

Przywilej doświadczania mej egzystencji - ty też musisz szukać słońca . . .



Me książki na stosie przede mną na mój użytek

czekają w przestrzeni gdzie je umieściłem, one nie zniknęły, czas
pozostawił swe szczątki i charakter dla mego użytku - me słowa na
stosie, moje teksty, moje manuskrypty, moje miłości.

Miałem moment jasności, widziałem uczucie w sercu rzeczy, wyszedłem do
ogrodu płacząc.

Widziałem czerwone pąki w nocnym świetle, słońce znikło, one wszystkie
urosły, przez chwilę, i czekały zatrzymane w czasie na przyjście dziennego
słońca które da im . . .

Kwiaty które jak we śnie o świcie wiernie podlałem nie wiedząc jak mocno
je kochałem.

Jestem tak samotny w mej chwale - zresztą one też tam na zewnątrz -
spojrzałem w górę - te czerwone krzaczaste pąki zginają się i zaglądaj w
okno czekając na ślepą miłość, ich liście też mają nadzieję i obrócone są
płasko do nieba by otrzymać - całe stworzenie otwarte by otrzymać -
płaską ziemię w sobie.

Muzyka zstępuje, jak czyni to wysoko zagięty pęk ciężkich pąków,
ponieważ musi, pozostać żywym, kontynuować do ostatniej kropli radości.

Swiat zna miłość która jest w jego piersi jak w kwiecie, cierpiący samotny
świat.

Ojciec jest miłosierny.



Gniazdko żarówki jest surowo przymocowane do sufitu, tak wybudowano
dom, aby otrzymać wtyczkę która pasuje tam w sam raz i służy teraz
mojemu fonografowi . . .



Drzwi szafy są otwarte dla mnie, tam gdzie je pozostawiłem, kiedy je
zostawiłem otwartymi, pozostały łaskawie otwarte.

Kuchnia nie ma drzwi, dziura tam mnie przyjmie powinienem życzyć sobie
wejść do kuchni.

Pamiętam kiedy pierwszy raz się pieprzyłem, H.P. wdzięcznie wzięła mą
wisienkę, siedziałem w dokach Provincetown, w wieku 23 lat, radosny,
wzniosły w nadziei Ojca, drzwi do łona były otwarte by wpuścić mnie jeśli
tylko chciałbym wejść.



Są wszędzie w mym domu nie wykorzystane gniazdka elektryczne jeśli
bym ich kiedyś potrzebował.

Kuchenne okno jest otwarte, by wpuścić powietrze . . .

Telefon - smutny do odniesienia się -siedzi na podłodze - nie mam
pieniędzy żeby go podłączyć -

Chcę by ludzie kłaniali się kiedy mnie widzą i mówili on jest obdarzony
poezją, on widział obecność Stwórcy.

A Stwórca dał mi strzał swej obecności by zaspokoić moje życzenie, tak
aby mnie nie oszukiwać w mej tęsknocie ku niemu.

‹‹ 1 2 6 7 8 9 10 ››