Październik
Jesień po lesie chodzi
Na ucho bukom szepcze coś po cichu
I łza się kręci w oku października
Gdy liść - za pokutę - opada po liściu
Dzień w noc przechodzi nie wiadomo kiedy
Powiązani ze sobą niewidzialnym mostem
I tyle smutku jest w pustych konarach
Gdy jesień daje swój deszczowy koncert
Po okolicy w białych kołnierzykach
Brzozy odchodzą - za las - samotnie
A Matka Boska w dziurawej kapliczce
Przez cały czas z dzieciątkiem moknie
Nie naprawiają daszku miejscowi anieli
Na motorach muszą jechać na dyskotekę
Nie naprawiają - bo już zapomnieli
Więc jeszcze tylko chcą przekrzyczeć jesień
Październik na Ogrodowej
Przemoknięte nasze spacery
zamoknięte nasze wspomnienia
pies gonił po Ogrodowej - ruchliwy
jak pierwsze filmy Louisa Lumiere\'a
Październik łzawił - mrugał liśćmi
jakby coś ważnego wpadło mu w oko
A to tylko my Ogrodową szliśmy
deszcz niósł się ponad nami wysoko
Czarny parasol był niemym świadkiem
rozmów naszych - pierwszych pocałunków
W październiku - gdy wszystko umiera
w nas się rodził pierwszy niepokój
Dziś czasem tamten październik
śni mi się jeszcze po nocach
I niemy świadek - parasol czarny -
słyszy gdy mówię że cię kocham
Pełnia nad Ogrodową
Wopista Marek
nie przekracza granicy
dobrego smaku
Reprezentuje na zielono
wojska ochrony pogranicza
więc jest trochę nerwowy
Lecz trudno się dziwić
skoro przyszło mu
pilnować granicy
polsko-słowackiej
i Krystyny-żony
bo nadpobudliwa
Wopista Marek
jest starszym kapralem
choć jeszcze bardzo młody
Ale stopień wojskowy
nic mu nie daje
gdyż księżyc w pełni
jest taki szalony
jakby miał coś
w sobie z generała
Wopista Marek
upilnował granicę
polsko-słowacką
z żoną mu się nie udało
Księżyc-generał
strzał nagle usłyszał
lecz nie drgnął
żaden nerw
na jego pucołowatej gębie
Pierwsze rozmowy
Pamiętasz rozmawialiśmy
a właściwie
to ja dla ciebie
wymyślone jabłka
prawie z raju zrywałem
Miałaś wtedy
słomkowy kapelusz
a pestkę w jabłku
słychać było
jak spłoszone serce
Teraz jest inaczej
wspólnie niesiemy
pełen kosz jabłek
z lata
dojrzałym rumieńcem
Pieśń dziadowska z Ogrodowej
Nasza ulica
biedna była
lecz nie miała
swego żebraka
Wszystkim raczej
średnio się żyło
każdy -jak umiał -
dziury łatał
Jednak raz trafił
tu ktoś po prośbie
nie swój był całkiem
lecz jakiś przyjezdny
Rękaw mu latał
i nogawka pusta
Wczuwał się w rolę
nawet bez pieniędzy
Czapkę wojskową
nosił na bakier
w ręku pudełko
po konserwie rybnej
W kurzu leżał
trochę zagrzebany
tak czuł się
chyba najlepiej
Mruczał pieśń
dziadowską
o końcu świata
- chwytała za kieszeń
Ludzie mu grosza
nie żałowali
już za to samo
wart był tych pieniędzy
Później go spotkałem
gdy pił piwo jasne
ręce już i nogi miał
na swoim miejscu
Cud się stał chyba
Cud na Ogrodowej
wszyscy mówili
i lżej im było na sercu