Wiersze - Adam Mickiewicz strona 14

Rozmowa

Kochanko moja! na co nam rozmowa?
Czemu, chcąc z tobą uczucia podzielać,
Nie mogę duszy prosto w duszę przelać?
Za co ją trzeba rozdrabiać na słowa,
Które nim słuch twój i serce dościgną,
W ustach wietrzeją, na powietrzu stygną?

Kocham, ach! kocham, po sto razy wołam,
A ty się smucisz i zaczynasz gniewać,
że ja kochania mojego nie zdołam
Dosyć wymówić, wyrazić, wyśpiewać;
I jak w letargu, nie widzę sposobu
Wydać znak życia, bym uniknął grobu.

Strudziłem usta daremnym u życiem,
Teraz je z twymi stopić chcę ustami.
I chcę rozmawiać tylko serca biciem,
I westchnieniami, i całowaniami.
I tak rozmawiać godziny, dni, lata,
Do końca świata i po końcu świata.

Rozmowa wieczorna

 
 
1
Z Tobą ja gadam, co królujesz w niebie,
A razem gościsz w domku mego ducha;
Gdy północ wszystko w ciemnościach zagrzebie
I czuwa tylko zgryzota i skrucha,
Z Tobą ja gadam! słów nie mam dla Ciebie:
Myśl Twoja każdej myśli mej wysłucha;
Najdalej władasz i służysz w pobliżu.
Król na niebiosach, w sercu mym na krzyżu.
I każda dobra myśl, jak promień, wraca
Znowu do Ciebie, do źródła, do słońca,
I nazad płynąc, znowu mię ozłaca,
Śle blask, blask biorę i blask mam za gońca.
I każda dobra chęć Ciebie wzbogaca,
I znowu za nię płacisz mi bez końca.
Jak Ty na niebie, Twój sługa, Twe dziecię
Niech się tak cieszy, tak błyszczy na świecie.
Tyś król, o cuda! i Tyś mój poddany!
Każda myśl podła, jako włócznia nowa,
Otwiera Twoje nie zgojone rany,
I każda chęć zła jest gąbka octowa,
Którą do ust Twych zbliżam zagniewany.
Póki Cię moja złość w grobie nie schowa,
Cierpisz, jak sługa panu zaprzedany.
Jak Ty na krzyżu, Twój pan, Twoje dziecię
Niechaj tak cierpi i kocha na świecie.

2
Kiedym bliźniemu odsłonił myśl chorą
I wątpliwości raka, co ją toczy,
Zły wnet ucieczką ratował się skorą,
Dobry zapłakał, lecz odwracał oczy.
Lekarzu wielki! Ty najlepiej widzisz
Chorobę moją, a mną się nie brzydzisz!
Gdym wobec bliźnich dobył z głębi duszy
Głos przeraźliwszy niżli jęk cierpienia,
Głos wiecznie grzmiący w piekielnej katuszy,
Cichy na ziemi - głos złego sumnienia!
Sędzio straszliwy! Tyś ognie rozdmuchał
Sumnieniu złemu - a Tyś mnie wysłuchał.

3
Gdy mię spokojnym zowią dzieci świata,
Burzliwą duszę kryję przed ich okiem,
I obojętna duma, jak mgły szata,
Wnętrzne pioruny pozłaca obłokiem;
I tylko w nocy - cicho - na Twe łono
Wylewam burzę, we łzy roztopioną.

Rybka

Od dworu, spod lasa, z wioski,

Smutna wybiega dziewica,

Rozpuściła na wiatr włoski

I łzami skropiła lica.



Przybiega na koniec łączki,

Gdzie w jezioro wpada rzeka;

Załamuje białe rączki

I tak żałośnie narzeka:



"O wy, co mieszkacie w wodzie,

Siostry moje Świtezianki,

Słuchajcie w ciężkiej przygodzie

Głosu zdradzonej kochanki.



Kochałam pana tak szczerze,

On mię przysięgał zaślubić,

Dziś księżnę za żonę bierze,

Krysię ubogą chce zgubić.



Niechże sobie żyją młodzi,

Niech się z nią obłudnik pieści,

Niech tylko tu nie przychodzi

Urągać się z mych boleści.



Dla opuszczonej kochanki

Cóż pozostało na świecie?

Przyjmijcie mię, Świtezianki!

Lecz moje dziecię... ach, dziecię!"



To mówiąc rzewnie zapłacze.

Rączkami oczy zasłoni

I z brzegu do wody skacze,

I w bystrej nurza się toni.



Wtem z lasu, gdzie się dwór bieli,

Tysiączne świecą kagańce,

Zjeżdżają goście weseli,

Muzyka, hałas i tańce.



Lecz mimo tego hałasu

Płacz dziecięcia słychać w lesie,

Wierny sługa wyszedł z lasu

I dziecię na ręku niesie.



Ku wodzie obraca kroki,

Gdzie łoza, gęsto spleciona,

Wzdłuż wykręconej zatoki

Okryła rzeki ramiona.



Tam staje w ciemnym zakątku,

Placze i woła: "Niestety!

Ach, któż da piersi dzieciątku!

Ach! gdzie ty, Krysiu, ach, gdzie ty?"



"Tu jestem, w rzece u spodu, -

Cichy mu głos odpowiada -

Tutaj drżę cała od chłodu,

A żwir mnie oczki wyjada.



"Przez żwir, przez ostre kamuszki

Fale mnie gwałtowne niosą;

Pokarm mój koralki, muszki.

A zapijam zimną rosą".



Lecz sługa, jak na początku,

Tak wszystko woła: "Niestety!

Ach, któż da piersi dzieciątku?

Ach, gdzie ty, Krysiu, ach, gdzie ty?"



Wtem się coś z lekka potrąci

Śród kryształowej przezroczy,

Woda się z lekka zamąci,

Rybka nad wodę podskoczy;



I jak skałka płaskim bokiem

Gdy z lekkich rąk chłopca pierzchnie,

Tak nasza rybka podskokiem

Mokre całuje powierzchnie.



Złotymi plamki nadobna,

Kraśne ma po bokach piórka,

Główka jak naparstek drobna,

Oczko drobne jak paciórka.



Wtem rybią łuskę odwinie,

Spójrzy dziewicy oczyma;

Z głowy jasny włos wypłynie,

Szyjka cieniuchna się wzdyma.



Na licach różana krasa,

Piersi jak jabłuszka mleczne,

Rybią ma płetwę do pasa,

Płynie pod chrusty nadrzeczne.



I dziecię bierze do ręki,

U łona białego tuli,

"Luli - woła - mój maleńki,

Luli, mój maleńki, luli".



Gdy dziecię płakać przestało,

Zawiesza kosz na gałęzi

I znowu ściska swe ciało,

I główkę nadobną zwęzi.



Znowu ją łuski powleką,

Od boków wyskoczą skrzelki,

Plusła i tylko nad rzeką

Kipiące pękły bąbelki.



Tak co wieczora, co ranka,

Gdy sługa stanie w zakątku,

Wraz wypływa Świtezianka,

Żeby dać piersi dzieciątku.



Za cóż jednego wieczora

Nikt nie przychodzi na smugi?

Już zwykła przemija pora;

Nie widać z dziecięciem sługi.



Nie może on przyjść tą stroną,

Musi zaczekać troszeczkę,

Bo właśnie teraz pan z żoną

Poszli przechadzką nad rzeczkę.



Wrócił się, czekał z daleka,

Za gęstym usiadłszy krzakiem;

Lecz próżno czeka i czeka,

Nikt nie powracał tym szlakiem.



Wstaje i dłoń w trąbkę zwinął,

I patrzył przez palców szparę,

Ale i dzień już przeminął,

I mroki padają szare.



Czekał długo po zachodzie,

A gdy noc gwiazdy zapala,

Zbliża się z lekka ku wodzie

I śledzi oczyma z dala.



Przebóg! cudy czy moc piekła!

Uderza go widok nowy.

Gdzie pierwej rzeczułka ciekła,

Tam suchy piasek i rowy.



Na brzegach porozrzucana

Wala się odzież bez ładu,

Ani pani, ani pana

Nie widać nigdzie ni śladu.



Tylko z zatoki połową

Sterczał wielki głazu kawał

I dziwną kształtu budową

Dwa ludzkia ciała udawał.



Zdumiewa się wierny sługa,

Rozpierzchłych myśli nie złowił;

Przeszła godzina i druga,

Nim wreszcie słówko przemówił.



"Krysiu, o Krysiu!" - zawoła:

Echo mu "Krysiu" odpowie,

Lecz próżno patrzy dokoła,

Nikt nie pokazał się w rowie.



Patrzy na rów i na głazy,

Otrze pot na licu zbladłem,

I kiwnie głową trzy razy,

Jakby chciał mówić: już zgadłem.



Dzieciątko na ręce bierze,

Śmieje się dzikim uśmiechem,

I odmawiając pacierze

Wraca do domu z pośpiechem.

Świteź

BALLADA
Do Michała Wereszczaki


Ktokolwiek będzisz w nowogródzkiej stronie,

Do Płużyn ciemnego boru

Wjechawszy, pomnij zatrzymać twe konie,

Byś się przypatrzył jezioru.



Świteź tam jasne rozprzestrzenia łona,

W wielkiego ksztalcie obwodu,

Gęstą po bokach puszczą oczerniona,

A gładka jak szyba lodu.



Jeżeli nocną przybliżysz się dobą

I zwrócisz ku wodom lice,

Gwiazdy nad tobą i gwiazdy pod tobą,

I dwa obaczysz księżyce.



Niepewny, czyli szklanna spod twej stopy

Pod niebo idzie równina,

Czyli też niebo swoje szklanne stropy

Aż do nóg twoich ugina:



Gdy oko brzegów przeciwnych nie sięga,

Dna nie odróżnia od szczytu,

Zdajesz się wisieć w środku niebokręga.

W jakiejś otchłani błękitu.



Tak w noc, pogodna jeśli służy pora,

Wzrok się przyjemnie ułudzi;

Lecz żeby w nocy jechać do jeziora,

Trzeba być najśmielszym z ludzi.



Bo jakie szatan wyprawia tam harce!

Jakie się larwy szamocą!

Drżę cały, kiedy bają o tym starce,

I strach wspominać przed nocą.



Nieraz śród wody gwar jakoby w mieście,

Ogień i dym bucha gęsty,

I zgiełk walczących, i wrzaski niewieście,

I dzwonów gwałt, i zbrój chrzęsty.



Nagle dym spada, hałas się uśmierza,

Na brzegach tylko szum jodły,

W wodach gadanie cichego pacierza

I dziewic żałośne modły.



Co to ma znaczyć? różni różnie plotą,

Cóż, kiedy nie był nikt na dnie;

Biegają wieści pomiędzy prostotą,

Lecz któż z nich prawdę odgadnie?



Pan na Płużynach, którego pradziady

Były Świtezi dziedzice,

Z dawna przemyślał i zasięgał rady,

Jak te zbadać tajemnice.



Kazał przybory w bliskim robić mieście

I wielkie sypał wydatki;

Związano niewód, głęboki stóp dwieście,

Budują czółny i statki.



Ja ostrzegałem: że w tak wielkim dziele

Dobrze, kto z Bogiem poczyna,

Dano więc na mszą w niejednym kościele

I ksiądz przyjechał z Cyryna.



Stanął na brzegu, ubrał się w ornaty,

Przeżegnał, pracę pokropił,

Pan daje hasło: odbijają baty,

Niewód się z szumem zatopił.



Topi się, pławki na dół z sobą spycha,

Tak przepaść wody głęboka.

Prężą się liny, niewód idzie z cicha,

Pewnie nie złowią ni oka.



Na brzeg oboje wyjęto już skrzydło.

Ciągną ostatek więcierzy;

Powiemże, jakie złowiono straszydło?

Choć powiem, nikt nie uwierzy.



Powiem jednakże: nie straszydło wcale,

Żywa kobieta w niewodzie,

Twarz miała jasną, usta jak korale,

Włos biały skąpany w wodzie.



Do brzegu dąży; a gdy jedni z trwogi

Na miejscu stanęli głazem,

Drudzy zwracają ku ucieczce nogi,

Łagodnym rzecze wyrazem;



"Młodzieńcy, wiecie, że tutaj bezkarnie

Dotąd nikt statku nie spuści,

Każdego śmiałka jezioro zagarnie

Do nieprzebrnionych czeluści.



I ty, zuchwały, i twoja gromada

Wraz byście poszli w głębinie,

Lecz że to kraj był twojego pradziada,

Że w tobie nasza krew płynie -



Choć godna kary jest ciekawość pusta,

Lecz żeście z Bogiem poczęli,

Bóg wam przez moje opowiada usta

Dzieje tej cudnej topieli.



Na miejscach, które dziś piaskiem zaniosło,

Gdzie car i trzcina zarasta,

Po których teraz wasze biega wiosło,

Stał okrąg pięknego miasta.



Świteź, i w sławne orężem ramiona,

I w kraśne twarze bogata,

Niegdyś od książąt Tuhanów rządzona

Kwitnęła przez długie lata.



Nie ćmił widoku ten ostęp ponury;

Przez żyzne wskróś okolice

Widać stąd było Nowogródzkie mury,

Litwy naówczas stolicę.



Raz niespodzianie obległ tam Mendoga

Potężnym wojskiem Car z Rusi,

Na całą Litwę wielka padła trwoga,

Że Mendog poddać się musi.



Nim ściągnął wojsko z odległej granicy,

Do ojca mego napisze:

"Tuhanie! w tobie obrona stolicy,

Spiesz, zwołaj twe towarzysze".



Skoro przeczytał Tuhan list książęcy

I wydał rozkaz do wojny,

Stanęło zaraz mężów pięć tysięcy,

A każdy konny i zbrojny.



Uderzą w trąby, rusza młódź, już w bramie

Błyska Tuhana proporzec,

Lecz Tuhan stanie i ręce załamie,

I znowu jedzie na dworzec.



I mówi do mnie: "Jaż własnych mieszkańców

Dla obcej zgubię odsieczy?

Wszak wiesz, że Świteź nie ma innych szańców

Prócz naszych piersi i mieczy.



Jeśli rozdzielę szczupłe wojsko moje,

Krewnemu nie dam obrony;

A jeśli wszyscy pociągniem na boje,

Jak będą córy i żony?"



"Ojcze, odpowiem, lękasz się niewcześnie,

Idź, kędy sława cię woła,

Bóg nas obroni: dziś nad miastem we śnie

Widziałam jego anioła.



Okrążył Świteź miecza błyskawicą

I nakrył złotymi pióry,

I rzekł mi: "Póki męże za granicą,

Ja bronię żony i córy".



Usłuchał Tuhan i za wojskiem goni,

Lecz gdy noc spadła ponura,

Słychać gwar z dala, szczęk i tętent koni,

I zewsząd straszny wrzask: "ura!"



Zagrzmią tarany, padły bram ostatki,

Zewsząd pocisków grad leci,

Biegą na dworzec starce, nędzne matki,

Dziewice i drobne dzieci.



"Gwałtu! - wołają - zamykajcie bramę!

Tuż, tuż za nami Ruś wali.

Ach! zgińmy lepiej, zabijmy się same,

Śmierć nas od hańby ocali".



Natychmiast wściekłość bierze miejsce strachu;

Miecą bogactwa na stosy,

Przynoszą żagwie i płomień do gmachu

I krzyczą strasznymi głosy:



"Przeklęty będzie, kto się nie dobije!"

Broniłam, lecz próżny opor,

Klęczą, na progach wyciągają szyje,

A drugie przynoszą topor.



Gotowa zbrodnia: czyli wezwać hordy

I podłe przyjąc kajdany,

Czy bezbożnymi wytępić się mordy;

"Panie! - zawołam - nad pany!



Jeśli nie możem ujść nieprzyjaciela,

O śmierć błagamy u ciebie,

Niechaj nas lepiej twój piorun wystrzela

Lub żywych ziemia pogrzebie."



Wtem jakaś białość nagle mię otoczy,

Dzień zda się spędzać noc ciemna,

Spuszczam ku ziemi przerażone oczy,

Już ziemi nie ma pode mną.



Takeśmy uszły zhańbienia i rzezi;

Widzisz to ziele dokoła,

To są małżonki i córki Świtezi,

Które Bóg przemienił w zioła.



Białawym kwieciem, jak białe motylki,

Unoszą się nad topielą;

List ich zielony jak jodłowe szpilki,

Kiedy je śniegi pobielą.



Za życia cnoty niewinnej obrazy,

Jej barwę mają po zgonie,

W ukryciu żyją i nie cierpią skazy,

Śmiertelne nie tkną ich dłonie.



Doświadczył tego car i ruska zgraja,

Gdy, piękne ujrzawszy kwiecie,

Ten rwie i szyszak stalony umaja,

Ten wianki na skronie plecie.



Kto tylko ściągnął do głębini ramię,

Tak straszna jest kwiatów władza,

Że go natychmiast choroba wyłamie

I śmierć gwałtowna ugadza.



Choć czas te dzieje wymazał z pamięci,

Pozostał sam odgłos kary,

Dotąd w swych baśniach prostota go święci

I kwiaty nazywa cary".



To mówiąc pani zwolna się oddala,

Topią się statki i sieci,

Szum słychać w puszczy, poburzona fala

Z łoskotem na brzegi leci.



Jezioro do dna pękło na kształt rowu,

Lecz próżno za nią wzrok goni,

Wpadła i falą nakryła się znowu,

I więcej nie słychać o niéj.

Ucieczka

 
 
On wojuje - rok upłynął,
On nie wraca - może zginął.
Panno, szkoda młodych lat,
Od Książęcia jedzie swat.

Książę ucztuje we dworze,
A Panna płacze w komorze.

Jej źrenice, błyskawice,
Dziś jak dwie mętne krynice;
Jej lica, pełnia księżyca,
Dziś nikną, jak księżyc w nowiu;
Biada wdziękom, biada zdrowiu!

Matka troszczy się i biedzi,
Książę dał na zapowiedzi.

Swadźba jedzie szumnie, tłumnie.
Nie powiozą do ołtarza,
Powiozą mię do smętarza,
A pościelą chyba w trumnie.

Ja umrę, gdy on nie żyje,
Ciebie, matko, żal zabije.

Ksiądz w konfesjonale siedzi,
Czas, o córko, do spowiedzi.

Przyszła kuma, widma stara:
Wypędź księdza, wypędź klechę,
Bóg i wiara, sen i mara,
Kuma w biedzie ma pociechę,
Kuma stara umie wiele,
Ma kwiat paproć i car ziele,
A ty masz kochanka dary:
Przyszłam zrobić możne czary.

Włosy jego w węża splącz,
Dwie obrączki razem złącz,
Z lewej ręki krwi usącz;
A na węża będziem kląć,
W dwie obrączki będziem dąć;
Musi przyjść i ciebie wziąć.

Panna grzeszy - jeździec śpieszy,
Klęto ducha - klątwy słucha;
Już odemknął zimny gmach:
Panno, Panno, czy nie strach?

Ucichł, usnął dwór zamkowy.
Panna czuwa. - Na zegarze
Bije północ - milczą straże,
Panna słyszy - dźwięk podkowy,
Brytan, jakby głosu nie miał,
Zawył z cicha i oniemiał.

Skrzypnęły dolne podwoje,
Stąpa ktoś w przysionkach długich,
I otwiera się drzwi troje,
Troje drzwi jedne po drugich.
Wchodzi jeździec cały w bieli
I usiada na pościeli.

Słodko, prędko czas ucieka.
Wtem koń zarżał, jękła sowa,
Zegar wybił. - "Bywaj zdrowa!
Koń mój zarżał. koń mój czeka;
Albo wstawaj, na koń siądź
I na wieki moją bądź.
Miesiąc świeci - jeździec leci
Po zaroślach i po krzach:
Panno, Panno, czy nie strach?

Rumak polem jak wiatr niesie,
Niesie lasem, - głucho w lesie;
Tu i owdzie wystraszona
W suchej jodle kracze wrona.
Po łozach wilcze źrenice
Migają się jako świéce.

W cwał, mój koniu, koniu, w cwał!
Miesiąc na dół schodzi z chmur,
A nim zejdzie miesiąc z chmur,
Mamy sadzić dziesięć skał,
Dziesięć rzek i dziewięć gór;
Za godzinę pieje kur.

- Gdzie mnie wieziesz? - Gdzie? do domu.
Dom mój na górze Mendoga,
W dzień otwarta wszystkim droga,
W nocy jeździm po kryjomu.

- Czy masz zamek? - Tak jest, zamek,
I zamczysty, choć bez klamek.
- Mój kochanku, konia wstrzymaj,
Ledwie dosiedzę na łęku.

- Moja luba, siodła imaj
Prawą ręką - co masz w ręku?
Czy to worek do roboty? -
Nie, to jest Ołtarzyk Złoty.
 
- Nie czas wstrzymać, pogoń bieży,
Słyszysz pogoń, tętnią błonia;
Już przed koniem przepaść leży,
Rzucaj książkę, puszczam konia.

Koń, jak gdyby zbył ciężaru,
Przemknął dziesięć sążni jaru.

Lecą bagnem przez manowiec,
Pusto wkoło. Błędny ognik
Tuż przed nimi, jak przewodnik,
Od grobowca na grobowiec
Przelatuje; gdzie przeleci,
Ślad błękitny za nim świeci,
A tym śladem jeździec leci.

- Mój kochanku, co za droga?
Tu nie znać śladu człowieka. -
- Dobra droga, kiedy trwoga;
Krzywo jedzie, kto ucieka.

Śladów nie masz do mych włości,
Bo nie wpuszczam pieszych gości:
Bogatego wiozą cugi,
Ubogiego niosą sługi.

W cwał, mój koniu, koniu, w cwał!
Błyska zorza z wschodnich stron,
Za godzinę bije dzwon.
Nim uderzy ranny dzwon,
Mamy sadzić parę skał,
Parę rzek i parę gór:
Za godzinę drugi kur.

- Mój kochanku, wstrzymaj wodze!
Koń się lęka, bokiem sadzi,
Pełno skał i drzew na drodze,
Koń o drzewo mię zawadzi.

- Moja luba, jakie sznurki,
Jakie wiszą tam kieszonki? -
- Mój kochanku, to paciórki,
To szkaplerze i koronki.

- Sznur przeklęty! sznur znienacka
Rumakowi miga w oczy,
Patrz, jak zadrżał, bokiem skoczy.
Moja luba, rzuć te cacka!

Koń, jak gdyby pozbył trwogi,
Ubiegł prosto pięć mil drogi.

- Co to za smętarz? mój miły? -
- To mur, co mych zamków strzeże. -
- A te krzyże, te mogiły? -
- To nie krzyże, to są wieże.
Mur przeskoczym, przejdziem progi,
Tu na wieki koniec drogi.

Stój, mój koniu, koniu, stój!
Przebyłeś, nim zapiał kur,
Tyle rzek, i skał, i gór,
A tuś zadrżał, koniu mój?

Wiem ja, koniu, czego drżysz:
Mnie i tobie boli krzyż.

- Czegoś stanął, mój kochanku?
Zimna rosa mię spłukała,
Zimno wieje wiatr poranku,
Okryj płaszczem, bo drżę cała.

- Moja luba, przytul skronie!
Na twych piersiach głowę złożę.
Głowa moja ogniem płonie
I kamienie ogrzać może.

Jaki masz tam ćwiek ze stali? -
- To krzyżyk, co matka dała.
- Ten krzyżyk ostry, jak strzała,
Twarz mi rani, skronie pali.

Precz mi z tym ćwiekiem ze stali!
Krzyż na ziemię padł i zniknął,
Jeździec Pannę wpoły ścisnął,
Z oczu i z ust ogniem błysnął,
Rumak ludzkim śmiechem ryknął.

Przeskoczyli cwałem mury,
Biją dzwony, pieją kury.
Nim ksiądz przyszedł na mszę ranną,
Zniknął koń z jeźdzcem i Panną.

Na smentarzu cisza była,
Stoją krzyże, głazy leżą:
Jedna bez krzyża mogiła
I ziemia ruszona świeżo.

Ksiądz nad grobem długo stał
I mszę za dwie dusze miał.



 

‹‹ 1 2 11 12 13 14 15 16 17 20 21 ››