Wiersze - Adam Mickiewicz strona 13

Lilije

BALLADA
(z pieśni gminnej)


Zbrodnia to niesłychana,

Pani zabija pana;

Zabiwszy grzebie w gaju,

Na łączce przy ruczaju,

Grób liliją zasiewa,

Zasiewając tak śpiewa:

"Rośnij kwiecie wysoko,

Jak pan leży głęboko;

Jak pan leży głęboko,

Tak ty rośnij wysoko."



Potem cała skrwawiona,

Męża zbójczyni żona,

Bieży przez łąki, przez knieje,

I górą, i dołem, i górą;

Zmrok pada, wietrzyk wieje;

Ciemno, wietrzno, ponuro.

Wrona gdzieniegdzie kracze

I puchają puchacze.



Bieży w dół do strumyka,

Gdzie stary rośnie buk,

Do chatki pustelnika,

Stuk stuk, stuk stuk.



"Kto tam?" - spadła zapora,

Wychodzi starzec, świeci;

Pani na kształt upiora

Z krzykiem do chatki leci.



"Ha! ha!" zsiniałe usta,

Oczy przewraca w słup,

Drżąca, zbladła jak chusta;

"Ha! mąż, ha! trup!"



"- Niewiasto, Pan Bóg z tobą,

Co ciebie tutaj niesie,

Wieczorną słotną dobą,

Co robisz sama w lesie?"



"- Tu za lasem, za stawem,

Błyszczą mych zamków ściany.

Mąż z królem Bolesławem

Poszedł na Kijowiany.

Lato za latem bieży,

Nie masz go z bojowiska;

Ja młoda śród młodzieży,

A droga cnoty śliska!

Nie dochowałam wiary,

Ach! biada mojej głowie!

Król srogie głosi kary;

Powrócili mężowie.



"Ha! ha! mąż się nie dowie!

Oto krew! oto nóż!

Po nim już, po nim już!

Starcze, wyznałam szczerze.

Ty głoś świętymi usty,

Jakie mówić: pacierze,

Gdzie mam iść na odpusty.

Ach, pójdę aż do piekła,

Zniosę bicze, pochodnie,

Byleby moję zbrodnię

Wieczysta noc powlekła."



"- Niewiasto, - rzecze stary -

Więc ci nie żal rozboju,

Ale tylko strach kary?

Idźże sobie w pokoju,

Rzuć bojaźń, rozjaśń lica,

Wieczna twa tajemnica.

Bo takie sądy boże,

Iż co ty zrobisz skrycie,

Mąż tylko wydać może;

A mąż twój stracił życie."



Pani z wyroku rada,

Jak wpadła, tak wypada;

Bieży nocą do domu

Nic nie mówiąc nikomu.

Stoją dzieci przed bramą,

"Mamo, - wołają - Mamo!

A gdzie został nasz tato?"

- "Nieboszczyk? co? wasz tato?" -

Nie wie, co mówić na to.

- "Został w lesie za dworem,

Powróci dziś wieczorem."

Czekają wieczór dzieci;

Czekają drugi, trzeci,

Czekają tydzień cały;

Nareszcie zapomniały.



Pani zapomnieć trudno,

Nie wygnać z myśli grzechu.

Zawsze na sercu nudno,

Nigdy na ustach śmiechu,

Nigdy snu na źrenicy!

Bo często w nocnej porze

Coś stuka się na dworze,

Coś chodzi po świetlicy.

"Dzieci - woła - to ja to,

To ja, dzieci, wasz tato!"



Noc przeszła, zasnąć trudno.

Nie wygnać z myśli grzechu.

Zawsze na sercu nudno,

Nigdy na ustach śmiechu!



- "Idź, Hanko, przez dziedziniec.

Słyszę tętent na moście,

I kurzy się gościniec;

Czy nie jadą tu goście?

Idź na gościniec i w las,

Czy kto nie jedzie do nas?"



Jadą, jadą w tę stronę,

Tuman na drodze wielki,

Rżą, rżą koniki wrone,

Ostre błyszczą szabelki.

Jadą, jadą panowie,

Nieboszczyka bratowie!



- "A witajże, czy zdrowa?

Witajże nam, bratowa.

Gdzie brat?" - "Nieboszczyk brat,

Już pożegnał ten świat."

- "Kiedy?" - "Dawno, rok minął,

Umarł... na wojnie zginął."

- "To kłamstwo, bądź spokojna!

Już skończyła się wojna;

Brat zdrowy i ochoczy,

Ujrzysz go na twe oczy."



Pani ze strachu zbladła,

Zemdlała i upadła,

Oczy przewraca w słup,

Z trwogą dokoła rzuca.

- "Gdzie on? gdzie mąż? gdzie trup?"

Powoli się ocuca;

Mdlała niby z radości

I pytała u gości:

"Gdzie mąż, gdzie me kochanie,

Kiedy przede mną stanie?"



- "Powracał razem z nami,

Lecz przodem chciał pośpieszyć,

Nas przyjąć z rycerzami

I twoje łzy pocieszyć.

Dziś, jutro pewnie będzie,

Pewnie kędyś w obłędzie

Ubite minął szlaki.

Zaczekajmy dzień jaki,

Poszlemy szukać wszędzie,

Dziś, jutro pewnie będzie."



Posłali wszędzie sługi,

Czekali dzień i drugi,

Gdy nic nie doczekali,

Z płaczem chcą jechać daléj.



Zachodzi drogę pani:

- "Bracia moi kochani,

Jesień zła do podróży,

Wiatry, słoty i deszcze.

Wszak czekaliście dłużéj,

Czekajcie trochę jeszcze."



Czekają. Przeszła zima,

Brata nie ma i nié ma.

Czekają; myślą sobie:

Może powróci z wiosną?

A on już leży w grobie,

A nad nim kwiatki rosną,

A rosną tak wysoko,

Jak on leży głęboko.

I wiosnę przeczekali,

I już nie jadą daléj.



Do smaku im gospoda,

Bo gospodyni młoda;

Że chcą jechać, udają,

A tymczasem czekają;

Czekają aż do lata,

Zapominają brata.

Do smaku im gospoda

I gospodyni młoda.

Jak dwaj u niej gościli,

Tak ją dwaj polubili.

Obu nadzieja łechce,

Obadwaj zjęci trwogą,

Żyć bez niej żaden nie chce,

Żyć z nią obaj nie mogą.

Wreszcie na jedno zdani,

Idą razem do pani.



- "Słuchaj, pani bratowo,

Przyjm dobrze nasze słowo.

My tu próżno siedzimy,

Brata nie zobaczymy.

Ty jeszcze jesteś młoda,

Młodości twojej szkoda.

Nie wiąż dla siebie świata,

Wybierz brata za brata".



To rzekli i stanęli,

Gniew ich i zazdrość piecze,

Ten, to ów okiem strzeli,

Ten, to ów słówko rzecze;

Usta sine przycięli,

W ręku ściskają miecze.

Pani ich widzi w gniewie,

Co mówić, sama nie wie.

Prosi o chwilkę czasu,

Bieży zaraz do lasu.

Bieży w dół do strumyka,

Gdzie stary rośnie buk,

Do chatki pustelnika,

Stuk stuk, stuk stuk!

Całą mu rzecz wykłada,

Pyta się, co za rada?



- "Ach, jak pogodzić braci?

Chcą mojej ręki oba?

Ten i ten się podoba:

Lecz kto weźmie? kto straci?

Ja mam maleńkie dziatki,

I wioski, i dostatki,

Dostatek się zmitręża,

Gdy zostałam bez męża.

Lecz, ach! nie dla mnie szczęście!

Nie dla mnie już zamęście!

Boża nade mną kara,

Ściga mnie nocna mara,

Zaledwie przymknę oczy,

Traf, traf, klamka odskoczy;

Budzę się, widzę, słyszę,

Jak idzie i jak dysze,

Jak dysze i jak tupa,

Ach, widzę, słyszę trupa!

Skrzyp, skrzyp, i już nad łożem

Skrwawionym sięga nożem,

I iskry z gęby sypie,

I ciągnie mię, i szczypie.

Ach, dosyć, dosyć strachu,

Nie siedzieć mnie w tym gmachu,

Nie dla mnie świat i szczęście,

Nie dla mnie już zamęście!"



"Córko, - rzecze jej stary -

Nie masz zbrodni bez kary.

Lecz jeśli szczera skrucha,

Zbrodniarzów Pan Bóg słucha.

Znam ja tajnie wyroku,

Miłą ci rzecz obwieszczę;

Choć mąż zginął od roku,

Ja go wskrzeszę dziś jeszcze."



- "Co, co? jak, jak? mój ojcze!

Nie czas już, ach, nie czas!

To żelazo zabojcze

Na wieki dzieli nas!

Ach, znam, żem warta kary,

I zniosę wszelkie kary,

Byle się pozbyć mary.

Zrzekę się mego zbioru

I pójdę do klasztoru,

I pójdę w ciemny las.

Nie, nie wskrzeszaj, mój ojcze!

Nie czas już, ach, nie czas,

To żelazo zabojcze

Na wieki dzieli nas!"



Starzec westchnął głęboko

I łzami zalał oko,

Oblicze skrył w zasłonie,

Drżące załamał dłonie.

- "Idź za mąż, póki pora,

Nie lękaj się upiora.

Martwy się nie ocuci,

Twarda wieczności brama;

I mąż twój nie powróci,

Chyba zawołasz sama."



- "Lecz jak pogodzić braci?

Kto weźmie, a kto straci?" -

"Najlepsza będzie droga

Zdać się na los i Boga.

Niechajże z ranną rosą

Pójdą i kwiecie zniosą.

Niech każdy weźmie kwiecie

I wianek tobie splecie,

I niechaj doda znaki,

Żeby poznać, czyj jaki,

I pójdzie w kościoł boży,

I na ołtarzu złoży.

Czyj pierwszy weźmiesz wianek,

Ten mąż twój, ten kochanek."



Pani z przestrogi rada,

Już do małżeństwa skora,

Nie boi się upiora;

Bo w myśli swej układa

Nigdy w żadnej potrzebie

Nie wołać go do siebie.

I z tych układów rada,

Jak wpadła, tak wypada.

Bieży prosto do domu

Nic nie mówiąc nikomu.

Bieży przez łąki, przez gaje,

I bieży. i staje,

I staje, i myśli, i słucha:

Zda się, że ją ktoś goni

I że coś szepce do niéj,

Wokoło ciemność głucha;



- "To ja, twój mąż, twój mąż!"

I staje, i myśli, i słucha,

Słucha, zrywa się, bieży,

Włos się na głowie jeży,

W tył obejrzeć się lęka,

Coś wciąż po krzakach stęka,

Echo powtarza wciąż:

"To ja, twój mąż, twój mąż!"



Lecz zbliża się niedziela.

Zbliża się czas wesela.

Zaledwie słońce wschodzi,

Wybiegają dwaj młodzi.

Pani, śród dziewic grona

Do ślubu prowadzona,

Wystąpi śród kościoła

I bierze pierwszy wianek,

Obnosi go dokoła;

"Oto w wieńcu lilije,

Ach, czyjeż to są, czyje?

Kto mój mąż, kto kochanek?"



Wybiega starszy brat,

Radość na licach płonie,

Skacze i klaszcze w dłonie:

"Tyś moja. mój to kwiat!

Między liliji kręgi

Uplotłem wstążek zwój,

To znak, to moje wstęgi!

To mój, to mój, to mój!



- "Kłamstwo! - drugi zawoła -

Wyjdźcie tylko z kościoła,

Miejsce widzieć możecie,

Kędy rwałem to kwiecie.

Rwałem na łączce w gaju,

Na grobie przy ruczaju,

Okażę grób i zdrój,

To mój, to mój, to mój!"



Kłócą się źli młodzieńce;

Ten mówi, ten zaprzecza;

Dobyli z pochew miecza;

Wszczyna się srogi bój,

Szarpią do siebie wieńce:

"To mój, to mój, to mój!"



Wtem drzwi kościoła trzasły,

Wiatr zawiał, świece zgasły,

Wchodzi osoba w bieli.

Znany chód, znana zbroja,

Staje, wszyscy zadrżeli,

Staje, patrzy ukosem,

Podziemnym woła głosem:

"Mój wieniec i ty moja!

Kwiat na mym rwany grobie,

Mnie, księże, stułą wiąż;

Zła żono, biada tobie!

To ja. twój mąż, twój mąż!

Źli bracia, biada obu!

Z mego rwaliście grobu,

Zawieście krwawy bój.

To ja, twój mąż, wasz brat,

Wy moi, wieniec mój,

Dalej na tamten świat!"



Wstrzęsła się cerkwi posada,

Z zrębu wysuwa się zrąb,

Sklep trzeszczy, głąb zapada,

Cerkiew zapada w głąb.

Ziemia ją z wierzchu kryje,

Na niej rosną lilije,

A rosną tak wysoko,

Jak pan leżał głęboko.

Mogiły haremu

Tu z winnicy miłości niedojrzałe grona

Wzięto na stół Allacha; tu perełki Wschodu,

Z morza uciech i szczęścia, porwała za młodu

Truna, koncha wieczności, do mrocznego łona.



Skryła je niepamięci i czasu zasłona;

Nad nimi turban zimny błyszczy śród ogrodu,

Jak buńczuk wojska cieniów, i ledwie u spodu

Zostały dłonią giaura wyryte imiona.



O wy, róże edeńskie! u czystości stoku

Odkwitnęły dni wasze pod wstydu liściami,

Na wieki zatajone niewiernemu oku.



Teraz grób wasz spójrzenie cudzoziemca plami,

Pozwalam mu, - darujesz, o wielki Proroku!

On jeden z cudzoziemców poglądał ze łzami.

Nowy Rok

Skonał rok stary; z jego popiołów wykwita
Feniks nowy, już skrzydła roztacza na niebie;
Świat go cały nadzieją i życzeniem wita.
Czegóż w tym nowym roku żądać mam dla siebie?
 
Może chwilek wesołych? - Znam te błyskawice;
Kiedy niebo otworzą i ziemię ozłocą,
Czekamy wniebowzięcia: aż nasze źrenice
Grubszą niżeli pierwej zasępią się nocą.
 
Może kochania? - Znam tę gorączkę młodości;
W platońskie wznosi sfery, przed rajskie obrazy:
Aż silnych i wesołych strąci w ból i mdłości,
Z siódmego nieba w stepy między zimne głazy.
 
Chorowałem, marzyłem, latałem i spadam;
Marzyłem boską różę, bliski jej zerwania
Zbudziłem się, sen zniknął, róży nie posiadam,
Kolce w piersiach zostały. - Nie żądam kochania.
 
Może przyjaźni? - Któż by nie pragnął przyjaźni!
Z bogiń, które na ziemi młodość umie tworzyć,
Wszakże tę najpiękniejszą córkę wyobraźni
Najpierwszą zwykła rodzić i ostatnią morzyć.
 
 
O! przyjaciele, jakże jesteście szczęśliwi!
Jako w palmie Armidy wszyscy żyjąc społem,
Jedna zaklęta dusza całe drzewo żywi,
Choć każdy listek zda się oddzielnym żywiołem:
 
Ale kiedy po drzewie grad burzliwy chłośnie
Lub je żądło owadów jadowitych draźni,
Jakże każda gałązka dręczy się nieznośnie
Za siebie i za drugie! - Nie żądam przyjaźni.
 
I czegóż więc w tym nowym roku będę żądał?
Samotnego ustronia, dębowej pościeli,
Skąd bym już ani blasku słońca nie oglądał,
Ni śmiechu nieprzyjaciół, ni łez przyjaciel!.
 
Tam do końca, a nawet i po końcu świata,
Chciałbym we śnie, z którego nic mię nie obudzi,
Marzyć, jakem przemarzył moje młode lata:
Kochać świat, sprzyjać światu - z daleka od ludzi.
 
Pisałem w więzieniu r. 1823, ostatniego dnia.

Pani Twardowska

Jedzą, piją, lulki palą,

Tańce, hulanka, swawola;

Ledwie karczmy nie rozwalą,

Cha cha, chi chi, hejza, hola!



Twardowski siadł w końcu stoła.

Podparł się w boki jak basza;

"Hulaj dusza! hulaj!" - woła,

Śmieszy, tumani, przestrasza.



Żołnierzowi, co grał zucha,

Wszystkich łaje i potrąca,

Świsnął szablą koło ucha,

Już z żołnierza masz zająca.



Na patrona z trybunału,

Co milczkiem wypróżniał rondel,

Zadzwonił kieską pomału,

Z patrona robi się kondel.



Szewcu w nos wyciął trzy szczutki,

Do łba przymknął trzy rureczki,

Cmoknął, cmok, i gdańskiej wódki

Wytoczył ze łba pół beczki.



Wtem gdy wódkę pił z kielicha.

Kielich zaświstał, zazgrzytał;

Patrzy na dno: Co u licha?

Po coś tu, kumie, zawitał?



Diablik to był w wódce na dnie,

Istny Niemiec, sztuczka kusa;

Skłonił się gościom układnie,

Zdjął kapelusz i dał susa.



Z kielicha aż na podłogę

Pada, rośnie na dwa łokcie,

Nos jak haczyk, kurzą nogę

I krogulcze ma paznokcie.



"A! Twardowski; witam, bracie!"

To mówiąc bieży obcesem:

"Cóż to, czyliż mię nie znacie?

Jestem Mefistofelesem.



Wszak ze mnąś na Łysej Górze

Robił o duszę zapisy;

Cyrograf na byczeJ skórze

Podpisaleś ty, i bisy



Miały słuchać twego rymu;

Ty, jak dwa lata przebiegą,

Miałeś pojechać do Rzymu,

By cię tam porwać jak swego.



Już i siedem lat uciekło,

Cyrograf nadal nie służy;

Ty, czarami dręcząc piekło,

Ani myślisz o podróży.



Ale zemsta, choć leniwa,

Nagnała cię w nasze sieci;

Ta karczma Rzym się nazywa,

Kładę areszt na waszeci."



Twardowski ku drzwióm się kwapił

Na takie dictum acerbum,

Diabeł za kuntusz ułapił:

"A gdzie jest nobile verbum?"



Co tu począć? kusa rada,

Przyjdzie już nałożyć głową.

Twardowski na koncept wpada

I zadaje trudność nową.



"Patrz w kontrakt, Mefistofilu,

Tam warunki takie stoją:

Po latach tylu a tylu,

Gdy przyjdziesz brać duszę moją,



Będę miał prawo trzy razy

Zaprząc ciebie do roboty?

A ty najtwardsze rozkazy

Musisz spełnić co do joty.



Patrz, oto jest karczmy godło,

Koń malowany na płótnie;

Ja chcę mu wskoczyć na siodło,

A koń niech z kopyta utnie.



Skręć mi przy tym biczyk z piasku,

Żebym miał czym konia chłostać,

I wymuruj gmach w tym lasku,

Bym miał gdzie na popas zostać.



Gmach będzie z ziarnek orzecha,

Wysoki pod szczyt Krępaku,

Z bród żydowskich ma być strzecha,

Pobita nasieniem z maku.



Patrz, oto na miarę ćwieczek,

Cal gruby. długi trzy cale,

W każde z makowych ziareczek

Wbij mi takie. trzy bratnale".



Mefistofil duchem skoczy,

Konia czyści, karmi, poi,

Potem bicz z piasku utoczy

I już w gotowości stoi.



Twardowski dosiadł biegusa,

Próbuje podskoków, zwrotów,

Stępa, galopuje, kłusa,

Patrzy, aż i gmach już gotów.



No! wygrałeś, panie bisie;

Lecz druga rzecz nic skończona,

Trzeba skąpać się w tej misie,

A to jest woda święcona.



Diabeł kurczy się i krztusi,

Aż zimny pot na nim bije;

Lecz pan każe, sługa musi,

Skąpał się biedak po szyję.



Wyleciał potem jak z procy,

Otrząsł się, dbrum! parsknął raźnie.

"Teraz jużeś w naszej mocy,

Najgorętsząm odbył łaźnię."



"Jeszcze jedno, będzie kwita,

Zaraz pęknie moc czartowska;

Patrzaj, oto jest kobiéta,

Moja żoneczka Twardowska.



Ja na rok u Belzebuba

Przyjmę za ciebie mieszkanie,

Niech przez ten rok moja luba

Z tobą jak z mężem zostanie.



Przysiąż jej miłość, szacunek

I posłuszeństwo bez granic;

Złamiesz choć jeden warunek.

Już cała ugoda za nic."



Diabeł do niego pół ucha,

Pół oka zwrócił do samki,

Niby patrzy, niby słucha,

Tymczasem już blisko klamki.



Gdy mu Twardowski dokucza,

Od drzwi, od okien odpycha,

Czmychnąwszy dziurką od klucza,

Dotąd jak czmycha, tak czmycha.

Rezygnacja

Nieszczęśliwy, kto próżno o wzajemność woła,
Nieszczęśliwszy jest, kogo próżne serce nudzi,
Lecz ten u mnie ze wszystkich nieszczęśliwszy ludzi,
Kto nie kocha, że kochał, zapomnieć nie zdoła.

Widząc jaskrawe oczy i bezwstydne czoła,
Pamiątkami zatruwa rozkosz, co go łudzi;
A jeśli wdzięk i cnota czucie w nim obudzi,
Nie śmie z przekwitłym sercem iść do stóp anioła.

Albo drugimi gardzi, albo siebie wini,
Minie ziemiankę, z drogi ustąpi bogini,
A na obiedwie patrząc żegna się z nadzieją.

I serce ma podobne do dawnej świątyni,
Spustoszałej niepogód i czasów koleją,
Gdzie bóstwo nie chce mieszkać, a ludzie nie śmieją.

‹‹ 1 2 10 11 12 13 14 15 16 20 21 ››