wieziony 1 wpis dla sprawdzanej frazy

Wiersze

  • Wiele osób zarzuci mi zapewne nadmiar pobłażliwości
    Charles Baudelaire
    Wiele osób zarzuci mi zapewne nadmiar pobłażliwości: „Uniewinniasz
    pijaństwo, idealizujesz rozpustę mętów społecznych”. – Wyznaję, że
    wobec ogromu dobrodziejstw trudno mi podnosić zarzuty. Wszak
    powiedziałem już, że wino przystosowuje się do człowieka; przyznałem, że
    i w jednym, i w drugim występki ważą się na szali z cnotami. Cóż mogę
    uczynić więcej? – Zresztą, w tej sprawie mam mój specjalny pogląd.
    Mianowicie sądzę, że gdyby ludzkości odjęto wino, w zdrowotności i
    intelekcie świata powstałaby luka, pustka, brak – daleko straszniejszy od
    wszystkich ekscesów i zboczeń, spowodowanych przez wino. Bo czy nie
    mamy podstawy do wniosku, że ludzie, którzy nigdy nie piją wina –
    naiwni, czy pedanci – to osobniki ograniczone, lub hipokryci? Ograniczeni
    –
    tj. nie znający ludzi, ani natury – artyści, odrzucający tradycyjne środki
    artystyczne, wyrobnicy, pomstujący na mechanikę; hipokryci – tj. cisi
    łakomcy, pyszałkowie wstrzemięźliwości, samotni pijacy i dotknięci jakimś
    tajemniczym nałogiem czy zboczeniem. Człowiek, który pije tylko wodę,
    chowa jakąś tajemnicę, którą pragnie ukryć przed światem.
    Zresztą osądźcie sami. – Kilka lat temu na pewnej wystawie
    obrazów tłum głupców cisnął się do płótna, wygładzonego,
    wypolerowanego, wylakierowanego – niby okaz galanteryjny. Była to
    krańcowa negacja sztuki. W tym mikroskopowym malowidle widziało się
    latające muchy! Zostałem pociągnięty ku temu potwornemu obrazowi, jak
    wszyscy, jednak wstyd mi było tej szczególnej słabości – był to bowiem
    objaw nieprzepartego pociągu do obrzydliwości. Wreszcie zdałem sobie
    sprawę, że ciągnęło mnie tu bezwiedne filozoficzne zaciekawienie –
    natarczywa chęć przekonania się, jakie mogło być moralne oblicze
    człowieka, który był w stanie spłodzić równie występną ekstrawagancję.
    Zakładałem się sam ze sobą, że musiał to być z gruntu zły człowiek.
    Postarałem się o informacje i doznałem zadowolenia, stwierdzając, że
    potwór ten wstawał regularnie o świcie, że wyeksploatował oszukańczo i
    doprowadził do nędzy własną posługaczkę – i „że pił tylko mleko”.
    Jeszcze jedna czy dwie powieści – i przejdziemy do wniosków.

    ****

    Pewnego dnia zatrzymało mnie na chodniku wielkie zbiegowisko ludzkie.
    Udało mi się zajrzeć między głowy gapiów, i oczom moim przedstawiło się
    osobliwe widowisko. Jakiś człowiek leżał na wznak na ziemi z oczami
    szeroko otwartymi i zapatrzonymi w niebo, zaś inny człowiek stał nad nim,
    przemawiając doń jedynie przy pomocy mimiki i gestami – zaś leżący na
    ziemi zdawał się odpowiadać mu jedynie wzrokiem. Przy tym twarze obu
    były oblane wyrazem jakiejś cudnej życzliwości.
    Człowiek stojący zdawał się gestami przemawiać do inteligencji
    leżącego na ziemi: „Porusz się, zrób jeszcze kilka kroków, szczęście jest
    tam – o dwa kroki – dojdź do rogu ulicy. Jeszcze niezupełnie straciliśmy
    z
    oczu brzeg utrapień – nie wypłynęliśmy jeszcze na „pełne morze”
    marzeń; dalej; zdobądź się na trochę energii, rusz się, przyjacielu –
    nakaż swym nogom, by były posłuszne twej woli!”

    Cała ta przemowa mimiczna odbywała się przy
    akompaniamencie harmonijnego chwiania się i zataczań. Lecz tamten,
    snadź już był wpłynął na „pełne morze” (zresztą żelował po rynsztoku),
    bo jego błogosławiony uśmiech odpowiadał: „Pozostaw mnie w spokoju.
    Brzeg utrapień już zniknął całkowicie – przysłoniły go mgły dobroczynne
    –
    niczego już więcej nie żądam od niebios marzeń”. – Zdało mi się nawet,
    że dosłyszałem coś, jakby dobywające się z ust nieuchwytne słowa –
    raczej niewyraźne westchnienie, tężejące w wyrazy „Wszystko w miarę...”.
    Było to szczytem wzniosłości. Lecz, jak to zobaczymy, w
    upojeniu może istnieć nadwzniosłość. Towarzysz trzymający się na
    nogach, pełen wyrozumiałości, idzie sam do szynku i wraca z sznurem.
    Widocznie nie był w stanie znieść myśli żeglowania samopas –
    samolubnego chwytania szczęścia – toteż wracał po przyjaciela z
    pojazdem. Pojazdem był sznur; opasuje go więc sznurem. Leżący osobnik
    uśmiecha się; zrozumiał widocznie macierzyńską intencję przyjaciela. –
    Ten zaciąga węzeł, zaczyna kroczyć jak koń łagodny, ostrożny – wiezie
    towarzysza ku przystani szczęśliwości. Człowiek wieziony, a raczej
    wleczony i wycierający bruk plecami, uśmiecha się wciąż
    niewypowiedzianym uśmiechem.
    Tłumem owładnął podziw – bo to, co jest zbyt piękne, co
    przekracza ludzką moc poetycką, budzi więcej podziwu, aniżeli
    rozrzewnienia.
    *********
    Był sobie człowieczyna, Hiszpan-gitarzysta, który w swoim
    czasie odbywał wędrówki razem z Paganinim. – Działo się to jeszcze
    przed
    epoką wielkiej, oficjalnej sławy Paganiniego.
    Wiedli we dwójkę wolny, cygański żywot wędrownych muzyków – ludzi bez
    rodziny i ojczyzny. – Obaj, skrzypek i gitarzysta, dawali koncerty
    wszędzie, dokąd ich los przywiódł. Wędrowali tak długo po różnych
    krajach. A Hiszpan mój miał talent tak niezwykły, że mógł powiedzieć o
    sobie jak Orfeusz: „Jestem panem natury”.
    Gdziekolwiek się zjawiał, targając swe struny i każąc im drżeć harmonijnie
    pod wielkim palcem władnej ręki, tłum ciągnął za nim. Gdy się posiada
    taki talent, nie umiera się z głodu . Ludzie szli za nim jak za Chrystusem.
    Czy podobna odmówić obiadu i gościny człowiekowi – geniuszowi,
    czarodziejowi, który umiał rozśpiewać w naszej duszy najpiękniejsze
    melodie – najbardziej skryte, najbardziej nieznane, najbardziej tajne?
    Zaręczano mi, że człowiek ten z instrumentu wydającego jedynie
    przerywane dźwięki, wydobywał swobodnie dźwięki ciągłe.
    Paganini trzymał w swoim ręku kasę i rządy majątku
    spółkowego, czemu , czemu się nikt nie powinien dziwić. Kasa wędrowała
    po osobie administratora,; mieściła się to na górze to na dole – dziś w
    butach, jutro za podszewką ubrania. Gdy gitarzysta, który – wyznajmy
    to – miał silny pociąg do trunków, pytał, jak stoją finanse, Paganini
    odpowiadał, że nie ma nic, albo prawie nic – bo Paganini był jak starcy,
    którzy zawsze się obawiają, że „zabraknie”. Hiszpan wierzył, albo
    udawał,
    że wierzy, i z oczami utkwionymi w dal targał i męczył swą nieodłączną
    towarzyszkę. Paganini szedł po drugiej stronie drogi. Taki był cichy układ
    wzajemny – by sobie nie przeszkadzać. W ten sposób każdy ćwiczył się i
    pracował, idąc. Po przybyciu do miejscowości, która zdawała się
    przedstawiać jakie takie widoki na godziwe pobory, jeden grał którąś ze
    swych kompozycji, drugi zaś obok niego improwizował wariację – wtór,
    podkład. Ile rozkoszy i poezji było w życiu trubadurów – wie tylko sam
    Bóg.
    Rozstali się nie wiadomo dlaczego.
    Hiszpan wędrował sam jeden. Pewnego wieczora przybywa do małej
    mieściny jurajskiej, każe rozlepić afisze, zapowiadając koncert w sali
    merostwa. Koncert to on – gitara – i nic więcej. Dał się rozpoznać,
    brzdękając w jednej z kawiarń; w mieście znalazło się parę muzykalnych
    osób, które zaciekawił ten niezwykły talent. Koniec końców zebrało się
    dużo osób.
    Mój Hiszpan wykopał w jakimś koncie miasta, koło cmentarza, innego
    Hiszpana – „ziomka”. Był on kimś w rodzaju przedsiębiorcy
    pogrzebowego – właściwie kamieniarz od nagrobków. Jak wszyscy
    poświęcający się zawodom grzebalnym – ten także lubiał pić. Toteż
    butelka i wspólna ojczyzna zaprowadziły ich daleko; muzyk nie rozłączał
    się z kamieniarzem.
    W sam dzień koncertu, gdy się zbliżała jego godzina, byli znów razem –
    ale gdzie? Tu właśnie był sęk! Przetrząśnięto wszystkie szynkownie w
    mieście, wszystkie kawiarnie. Wreszcie odnaleziono ich w jakiejś
    niewysłowionej spelunce – gruntownie pijanych obu.
    Następują sceny w guście Kaena i Fryderyki. Koniec końców koncert
    zgadza się iść grać – ale nagle przychodzi mu idea: „Będziesz grał
    razem
    ze mną!” – mówi do przyjaciela. Ten odmawia; posiadał wprawdzie
    skrzypki, lecz grał jak najostatniejszy rzempoła.
    - „Będziesz grał, ale ja nie gram!”
    Żadne zaklęcia ni argumenty nie były w stanie go wzruszyć – trzeba było
    ustąpić!
    Oto zjawiają się obaj na estradzie w obliczu całej elity miasta.
    - „Przynieście wina!” – mówi gitarzysta.
    Aranżer pogrzebowy, znany w całym mieście, ale co prawda nie ze strony
    muzykalnej, był nadto pijany, aby się miał żenować. Gdy przyniesiono
    wino, kto by tam miał cierpliwość na odkorkowywanie butelek?! Nicponie
    gilotynują je uderzeniem noża, niby ludzie, którym brak dobrych manier.
    –
    Łatwo sobie wyobrazić, jaki efekt wywarła ta scena na wystrojoną po
    niedzielnemu publiczność. Damy opuszczają salę, i wiele zgorszonych
    osób czyni manifestacyjnie to samo, jakby chcąc wyrazić swe oburzenie na
    zachowanie się tych pijaków, wyglądających na pół-wariatów.
    Nie żałowali jednak ci, w których obyczajność nie zagłuszyła
    ciekawości i którzy mieli odwagę zostać.
    - Zaczynaj – mówił gitarzysta do kamieniarza.
    Niepodobna wyrazić, jakiego rodzaju dźwięki wydobywały się z pijanych
    skrzypiec. – Bachus w malignie, krający kamień piłą! Co grał, a raczej co
    chciał grać? Mniejsza o to – pierwszą lepszą melodię...
    Naraz melodia potężna i słodka, kapryśna i jednolita
    zarazem, owija, głuszy, przygasza, pokrywa krzykliwy hałas. Gitara śpiewa
    tak donośnie, że skrzypiec już nie słychać. A jednak to ta sama
    melodia - pijana melodia, którą zaintonował kamieniarz. Gitara
    wypowiada się z niezmierną dźwięcznością; kwili, śpiewa, deklamuje z
    zastraszającą werwą, z niepojętą pewnością i czystością dykcji. Gitara
    improwizowała wariację na temat skrzypiec ślepca. Dała się im prowadzić,
    przystrajając wspaniale, po macierzyńsku lichą nagość ich dźwięków.
    Czytelnik zrozumie, że tego niepodobna opisać; wiarygodny i
    poważny świadek opowiadał mi to. – W końcu cała publiczność stała się
    więcej pijana od gitarzysty. Szał owacyjny ogarnął wszystkich – sala
    drżała od oklasków i okrzyków, wśród nieopisanego entuzjazmu.
    Znać jednak charakter miejscowej ludności nie przypadł
    naszemu gitarzyście do smaku – nie zagrał tam bowiem nigdy więcej.
    Gdzież jest teraz? Jakie słońce patrzyło na ostatnie jego
    marzenia? Jaki rów przydrożny dał gościnę jego konaniu? Jaka ziemia
    przygarnęła kosmopolityczne jego kości?
    Gdzie są upajające zapachy kwiatów, które sczezły? Gdzie
    czarodziejskie barwy minionych słońca zachodów?
    **********
    Nie powiedziałem tu może nic nowego. Wino znamy wszyscy; wszyscy
    miłością je darzymy. Jeżeli zjawi się prawdziwy lekarz-filozof – rzecz
    dotychczas niewidziana – będzie mógł napisać doniosłe studium o winie;
    rodzaj dwoistego systemu filozoficznego, w którym wino i człowiek będą
    stanowili dwa bieguny. Wyjaśni on może, dlaczego pewne trunki posiadają
    własności nadmiernego wyolbrzymiania osobowości myślącej istoty i
    stwarzania, że tak powiem, trzeciej osoby – wywoływania owego procesu
    mistycznego, gdzie człowiek normalny i wino – bóg zwierzęcy i bóg
    roślinny – spełniają rolę Ojca i Syna w Trójcy: płodzą Ducha Świętego,
    który jest nadczłowiekiem i zarówno od obu pochodzi.
    Są osoby, na które wino działa tak ożywczo i potężnie, że nogi
    ich stają się pewniejsze, słuch zaś nabiera niezwykłej subtelności. Znałem
    człowieka, którego osłabiony wzrok w podnieceniu winnym odzyskiwał całą
    swą pierwotną ostrość. – Wino z kreta czyni orła.
    Pewien nieznany stary autor powiedział: „Nic nie może
    dorównać radości człowieka, który pije – chyba radość wina, że jest pite”.
    Istotnie, wino odgrywa tajemniczą rolę w bycie ludzkości – tak tajemniczą
    i ściśle z nią związaną, że nie zdziwiłoby mnie, gdyby nawet umysły
    rozsądne, pociągnięte ideą panteistyczną, przyznawały mu pewnego
    rodzaju osobowość. Wino i człowiek czynią na mnie wrażenie dwóch
    przyjaciół, ciągle walczących i ciągle godzących się ze sobą. Pokonany
    składa zawsze pocałunek na ustach zwycięscy.
    Bywają pijacy złośliwi; są to jednak ludzie z natury źli.
    Człowiek zły staje się tu obmierzłym, jak człowiek dobry – doskonałym.