swada 1 wpis dla sprawdzanej frazy

Wiersze

  • Szelmostwa lisa Witalisa
    Jan Brzechwa
    I
    Znano różne w świecie lisy:
    Był więc lis Ancymon Łysy;
    Pospolity lisek rudy,
    Pełen sprytu i obłudy;
    Lis niebieski - wielka sknera;
    Zezowaty lis - przechera;
    Czarny lisek ogoniasty;
    Lis Patrycy Jedenasty;
    Srebrny lis niezwykle szczwany;
    Lis Mikita spod Oszmiany;
    Lis Telesfor farbowany,
    Niebezpieczny i zawzięty;
    Lis Wincenty, lis Walenty,
    Lecz nie było w świecie lisa
    Ponad lisa Witalisa.

    Miał Witalis taki ogon,
    Że nie było wprost nikogo,
    Kto nie stanąłby zdumiony:
    Taki ogon nad ogony!
    I falisty, i puszysty,
    I niezwykle zamaszysty,
    I ruchliwy na kształt kity -
    Niezrównany, znakomity!

    Gdy Witalis kroczył drogą,
    Wpierw widziano jego ogon,
    Co jak ruda chmura zwisa,
    A dopiero potem - lisa.

    Gdy się lis pogrążył we śnie,
    Dziesięć ptaków jednocześnie
    W tym ogonie wiło gniazda,
    Niosło jajka, potem - jazda!
    Lis się budził niespodzianie
    I - jadł ptaszki na śniadanie.

    Gdy Witalis przed wieczorem
    Kucnął sobie nad jeziorem
    I potrząsnął swym ogonem,
    Wszystkie rybki, zachwycone,
    Wypływały bardzo prędko
    Za ogonem jak za wędką:
    Lis je w sosie wyśmienitym
    Jadł na obiad z apetytem.
    Był Witalis maści rudej,
    Niezbyt gruby, niezbyt chudy,
    Miał na prawym oku bielmo
    I był szelmą. Strasznym szelmą!
    Miał rozumu za dziesięciu,
    Toteż w każdym przedsięwzięciu
    Wprawiał w podziw swoim sprytem,
    Wyrobieniem znkomitym,
    Orientacją doskonałą
    I dowcipem, jakich mało!
    A miał w sobie tyle dumy,
    Jakby wszystkie zjadł rozumy.
    II
    Jest na wschodzie miasto Łomża.
    Gdy na wschód się dalej zdąża,
    Las wyrasta na bezkresie,
    Ciemny wąwóz jest w tym lesie,
    W tym wąwozie lis miał jamę,
    A w tej jamie - dziwy same.
    Więc lusterko posrebrzane,
    Które z tego było znane,
    Że gdy czyhał ktoś na lisa,
    Powstawała na nim rysa.
    Prócz lusterka miał pudełko,
    Dokąd zajrzeć mógł przez szkiełko,
    By ustalić w sposób łatwy,
    Gdzie zimują kuropatwy
    Lub na skraju jakiej łączki
    Zabawiają się zajączki.

    Miał prócz tego srebrną misę
    Z ozdobami i napisem:
    \"Misa lisa Witalisa.\"
    Zawsze pełna była misa
    I nic z niej nie ubywało,
    Choć Witalis jadł niemało.
    Miał ponadto złoty grzebień,
    Bowiem bardzo dbał o siebie,
    I grzebieniem tym starannie
    Czesał ogon nieustannie:
    Rozczesywał raz i wtóry
    Z góry na dół i do góry,
    I raz jeszcze, i na nowo
    Rozczesywał - daję słowo!
    Był Witalis rodem z Polski,
    Lecz kapelusz miał tyrolski,
    W którym było mu do twarzy,
    Choć wyglądał nieco starzej.
    III
    Raz posłyszał, że niedźwiedzie
    Są w tym roku w wielkiej biedzie,
    Więc nie tracąc chwili czasu,
    Żwawo udał się do lasu.
    Przyszedł grzeczny, miły, gładki:
    - Cóż, robaczki? Cóż, niedźwiadki?
    Krucho z wami? Chodzą gadki,
    Że bezmięsne już obiadki
    Jeść musicie! Ziółka, kwiatki,
    Trawki, listki i sałatki!
    Chodzą gadki, że za miedzą
    Dwa zajączki małe siedzą,
    Które was za chwilę zjedzą!
    Wstyd mi za was! Gdy posucha,
    Niedźwiedź tylko w łapy dmucha.
    Gdzie popatrzeć - chuderlaki!
    Przykry mi jest widok taki!
    Fe! Doprawdy, nie wypada,
    Lepiej, gdy potrzebna rada,
    Przyjść po radę do sąsiada.

    Zawstydziły się niedźwiedzie:
    - Źle się nam ostatnio wiedzie,
    Poradź, poradź nam, sąsiedzie,
    Powiedz, lisie Witalisie,
    Jakie jest twe widzimisię?
    Lis przyczesał sobie ogon
    I powiedział z miną srogą:
    - Chodźcie ze mną! Znam zagrodę,
    W której są prosięta młode.
    Jest was pięciu i dla pięciu
    Będzie dzisiaj po prosięciu!

    Ucieszyły się niedźwiedzie:
    - Prowadź, prowadź nas, sąsiedzie!
    Poszli razem leśną drogą.
    Sam Witalis, prężąc ogon,
    Uroczyście szedł na przedzie.
    A za lisem w ślad - niedźwiedzie:
    Cztery stare, jeden młody.

    Poszli nocą do zagrody,
    Lis obejrzał parkan, chatkę
    I pociągnął za kołatkę.
    - Któż to straszy dzieci nocą?
    Kto przychodzi tu i po co?

    \"To Witalis - lis odrzecze. -
    Proszę, otwórz mi, człowiecze,
    Z chlewu zabrać chcę prosiaki,
    Bo mam dziś apetyt taki\".

    Po tych słowach lis dał nurka,
    A tymczasem od podwórka
    Psów zjawiła się gromada.
    Każdy szczeka i ujada,
    Każdy groźnie zęby szczerzy,
    Każdy gryzie, gdzie należy,
    Aż niedźwiedzie, pełne trwogi,
    Powiedziały sobie: - W nogi!
    Ratuj, lisie Witalisie!

    Ale psom aż w ślepiach skrzy się
    I popadły w ferwor taki,
    Że fruwały tylko kłaki.
    Lis tymczasem, sunąc boczkiem,
    Wbiegł przez furtkę drobnym kroczkiem,
    Po szelmowsku mrugnął oczkiem,
    Wszedł ostrożnie od kurnika,
    Porwał kaczkę, gęś, indyka,
    Trzy kurczaki i perliczkę,
    Związał wszystko to rzemyczkiem
    I, nie tracąc chwili czasu,
    Pobiegł z łupem swym do lasu.

    A niedźwiedzie, nieszczęśliwe,
    Pogryzione, na wpół żywe,
    Kulejące, głodne, chore,
    Odszukały lisią norę.

    - Przydybaliśmy cię, rybko!
    Dosyć żartów! Wyłaź szybko,
    Wyłaź, lisie Witalisie!

    Lis Witalis już - po rysie
    Na lusterku - poznał snadnie,
    Że nań gniew niedźwiedzi spadnie.

    Widząc, że mu coś zagraża,
    Lis ukazał się w bandażach,
    W plastrach, szmatach i gałganach:
    - Spójrzcie, cały jestem w ranach!
    Ogon strasznie mam zwichnięty,
    Pokąsane wszystkie pięty:
    Narażałem własne życie,
    By was bronić należycie.

    Wojna była nie na żarty,
    Psy walczyły jak lamparty,
    W sposób groźny i zażarty.
    Lecz wyjawić mogę skromnie,
    Że daleko im jest do mnie:
    Gdym wyskoczył zza chałupy,
    Padły pierwsze cztery trupy,
    Jeden pies już po minucie
    W przerażeniu wielkim uciekł,
    Drugi chciał go wziąć w obronę,
    Więc zabiłem go ogonem.
    Cztery dalsze, poranione,
    Położyły się pod płotem
    I skonały wkrótce potem,
    A jedynie niedobitki
    Was napadły w sposób brzydki.
    Cóż, dostaliście po skórze.
    A dlaczego? Boście tchórze!

    Zawstydziło to niedźwiedzi,
    Brak im było odpowiedzi,
    Więc nie żaląc się nikomu
    Poszły głodne spać do domu.
    \"Żegnaj, lisie Witalisie!\"
    Spać lisowi ani śni się!
    Do swej jamy szybko wrócił,
    Zdjął bandaże, plastry zrzucił,
    Zerknął w lustro z miną błogą
    I przyczesał sobie ogon.
    Potem przyniósł chrustu wiązkę,
    Żeby upiec sobie gąskę.
    Gąska taka była wściekła,
    Że na ogniu raka spiekła,
    Lecz z natury była miła,
    Więc się pięknie zrumieniła
    I Witalis porcję tłustą
    Zjadł z jabłkami i kapustą.
    IV
    W czas zimowej chłodnej pory
    Wyszedł lis ze swojej nory:
    \"Do mnie, wszystkie głodomory,
    Do mnie, z lasów, z kniei, z chaszczy!
    Mam ja coś dla każdej paszczy!
    Kto nie dojadł, ten się naje!
    Znam zwierzęce obyczaje,
    Znam zwierzęce apetyty
    I mam pomysł znakomity,
    Żeby każdy z was był syty.\"

    Zewsząd zbiegły się zwierzęta,
    Bo dla zwierząt to przynęta,
    Pokąd iskra życia tli się.
    - Gadaj, lisie Witalisie,
    Przybywamy całą zgrają,
    Bo nam kiszki marsza grają.
    Opowiadaj, lisie, ściśle
    O niezwykłym swym pomyśle!

    Lis tych słów uważnie słuchał,
    Po czym rzekł zdejmując z ucha
    Swój kapelusz zawadiacki:
    \"Umiem piec ze śniegu placki.
    Mam do tego obok, w lasku,
    Piec własnego wynalazku.
    Kto dostarczy kupę śniegu
    I dorzuci mi do tego
    Połeć sadła lub słoniny,
    Ten w niespełna pół godziny
    Prosto z pieca na śniadanie
    Placków tłustych niesłychanie
    Pełny taki wór dostanie.\"

    Mówiąc to potrząsnął worem,
    Że aż z wora nad otworem
    Buchnął, mile łechcąc w chrapach,
    Pieczonego ciasta zapach.
    Zaś Witalis prawił dalej:

    \"Mnie bynajmniej się nie pali,
    Takie placki stale jadam,
    Ale sobie trud ten zadam,
    By wyżywić was do wiosny,
    Bo wasz wygląd jest żałosny.
    Co za placki! Szkoda gadać!
    Mógłbym tydzień opowiadać
    O ich cudnym aromacie,
    O ich smaku! Otóż macie.\"

    Z tymi słowy wyjął z wora
    Placków tuzin czy półtora
    I sam zjadł je z apetytem,
    Pomlaskując sobie przy tym.

    Po szelmowskim tym popisie
    Padły głosy: \"Witalisie,
    Co się zjadło, to przepadło,
    Dostarczymy śnieg i sadło,
    Uczta będzie wyśmienita,
    Chcemy najeść się do syta,
    Chcemy placki mieć - i kwita!\"

    Li\"s przyczesał sobie ogon:
    Placki jutro być już mogą.\"

    Więc nazajutrz bardzo wcześnie,
    Gdy las tonął jeszcze we śnie,
    Tłumy zwierząt szły w szeregu,
    Wlokąc całe góry sniegu,
    A do tego jeszcze sadło -
    Tyle, ile go przypadło.

    Lis już stał przed swoją norą.
    Spojrzał: owszem, sadła sporo!
    Pełen werwy i ochoty
    Wziął się zaraz do roboty,
    Zdjął kapelusz, duchem skoczył,
    Z pięćset snieżnych kul utoczył,
    Każdą spłaszczył szybkim ruchem,
    Tak jak robi się z racuchem,
    Schwycił sadło i rzetelnie
    Wysmarował nim patelnię;
    I choć jest to rzecz kobieca,
    Placki wkładać jąl do pieca.

    Z pieca wnet buchnęłą para,
    A Witalis już się stara,
    Już dorzuca nowe placki,
    Taki z niego kucharz chwacki.

    Przyglądają się zwierzęta,
    Pilnie chodzą mu po piętach,
    Wprost doczekać się nie mogą!
    A Witalis pręży ogon,
    Zda się, wącha cudny zapach,
    Aż zwierzętom kręci w chrapach,
    Aż zwierzętom skręca kiszki.
    A Witalis zbiera szyszki
    I do ognia je dorzuca,
    Krąży, krząta się, przykuca.
    \"Sadła jeszcze! Sadła! Prędzej!
    No, bo placki wam uwędzę!\"

    Po upływie pół godziny,
    Niewyraźne strojąc miny,
    Z pieca wyjął lis patelnię
    I do zwierząt rzekł bezczelnie:
    \"A to dziwna jest przygoda!
    proszę, spójrzcie, sama woda!
    Z takim śniegiem trudu szkoda:
    Rozpuszczony, mokry, sypki -
    Mogłyby w nim pływać rybki!
    A mówiłem, że to nie to!
    Śnieg powinien być jak beton -
    Zamarznięty i w kawałkach.
    Taki właśnie jest w Suwałkach,
    W Augustowie, w Ostrołęce...
    A to co! Umywam ręce!
    Poszło całe wasze sadło,
    Tyle pracy mej przepadło!
    Nie nabiorę się powtórnie,
    Mam was dosyć, boście durnie!\"

    Zawstydziły się zwierzęta.
    Racja! Nikt z nich nie pamiętał,
    Że przed samym świtem jeszcze
    Padał śnieg zmieszany z deszczem.
    A śnieg z deszczem jest wodnisty -
    Fakt dla wszystkich oczywisty.

    Na nic całe przedsięwzięcie!

    Lis wykręcił się na pięcie,
    Spuścił ogon na znak smutku
    I do nory powolutku
    Poszedł, by się zamknąć w norze,
    Bo był w bardzo złym humorze.

    Lecz gdy już odeszli goście,
    Wtedy z pieca jak najprościej
    Wyjął sadło, włożył w garnki,
    Garnki schował do spiżarki,
    Po czym, dumny z tego zysku,
    Krzyknął: - Brawo, Witalisku!
    V
    Jak co rok w Zielone Święta
    Zgromadziły się zwierzęta
    Dla obioru prezydenta.
    Jest to taka ważna sprawa,
    Że zwierzęce wszystkie prawa
    Dzień ten czynią dniem przymierza:
    Zwierz na zwierza nie uderza,
    Gęś jest pewna swego pierza,
    Pies nie czai się na jeża,
    Owca może wyjść ze stada -
    Nikt nikogo nie napada.
    Kot nie drapie, wilk nie zjada,
    Nawet zając, choć ma pietra,
    Z odległości kilometra
    Obserwuje te wybory,
    Nawet mysz wychodzi z nory,
    Nawet tchórz ze strachu chory
    Na wybory śpieszy żwawo,
    Bo mu wolno. Bo ma prawo.

    Lis Witalis, wielki szelma,
    Łypie białkiem swego bielma,
    Pręży ogon znakomity,
    Zwisający na kształt kity,
    I w tyrolskim kapeluszu
    Krąży pełen animuszu.

    Tu do wilka się przymili
    I coś szepnie, tam po chwili
    Do niedźwiedzia chyłkiem sunie,
    Jakieś słówko rzuci kunie,
    Chytrze mrugnie do jelenia,
    Jeża muśnie od niechcenia,
    Mysz ogonem połaskocze,
    Mimochodem, Bóg wie o czym,
    Porozmawia chwilkę z rysiem.
    \"Świetnie, lisie Witalisie!\"

    Wszyscy myślą: \"A to szelma!
    Jakiś w tym, widocznie, cel ma\"

    Już najstarszy wilk buławą
    Machnął w lewo, machnął w prawo;
    Takie jest zwierzęce prawo.
    Już wybory rozpoczęta -
    Któż zostanie prezydentem?

    Lis spryciarzem był bezsprzecznie,
    Więc o głos poprosił grzecznie,
    Wszedł na pień i w słowach kilku
    Tak powiedział:


    \"Zacny wilku,
    I wy, wszyscy tu zebrani,
    Tak przeze mnie szanowani,
    Albo mówiąc wprost - zwierzęta -
    Macie wybrać prezydenta.
    Czyż jest ktoś, kto nie pamięta
    Zasług lisa Witalisa?
    W pięciu tomach ich nie spisać!
    Otóż ja przed wielu laty,
    Gdym był młody i bogaty,
    W ciągu jednej tylko wiosny
    Zasadziłem tutaj sosny,
    Buki, dęby - niemal wszystko,
    By zwierzętom dać schronisko!
    Dla was szereg lat z zapałem
    Drób w kurnikach hodowałem,
    Dla was w chlewach tuczę wieprze,
    Byście mieli życie lepsze.
    Jestem waszym dobrodziejem,
    A sam nie śpię, a sam nie jem,
    Tylko myślę dniem i nocą,
    Jak zwierzętom przyjść z pomocą...\"

    Mruknął niedźwiedź do sąsiada:
    \"Co tu gadać - dobrze gada!\"
    Szepnął borsuk: - \"Jaka swada,
    Jaka dykcja i wymowa,
    To przynajmniej tęga głowa!\"

    A tymczasem lis po chwili
    Ciągnął dalej: - \"Moi mili,
    Nie namawiam, ale radzę:
    Jeśli dziś otrzymam władzę,
    Daję słowo, że zasadzę
    W ciągu pięciu dni na piasku
    Drzewa mego wynalazku.

    Już nie szyszki, nie żołędzie,
    Ale rosnąć na nich będzie
    Schab wędzony i pieczony,
    Boczki, szynki, salcesony,
    Mortadela i serdelki,
    Mięs przeróżnych wybór wielki,
    Nawet prosię w galarecie,
    Jeśli tylko zapragniecie.\"

    Wszystkim oczy aż zabłysły:
    \"Lis niezgorsze ma pomysły,
    Niech zostanie prezydentem!\"
    \"Czy przyjęte? - Tak! Przyjęte!
    Niedźwiedź objął go za szyję\"
    I zawołał: \"Niech nam żyje!\"
    \"Żyj nam, lisie Witalisie!\" -
    Powtórzyły za nim rysie,
    Kuny, tchórze i jelenie
    Oraz całe zgromadzenie.

    Po wyborach zgodnie z prawem
    Lis od wilka wziął buławę
    I do domu cztery kozły
    Z wielką pompą go zawiozły.

    Kiedy jechał leśną drogą,
    Wpierw widziano jego ogon,
    Co jak ruda chmura zwisa,
    A dopiero potem - lisa.

    Już nazajutrz na polanie
    Zaczął lis urzędowanie.
    Kazał podać sobie korę,
    Wziął do garści pióro spore
    I ustawę za ustawą
    Jął wydawać z wielką wprawą:

    - Zarządzamy, by zwierzęta
    Do użytku prezydenta
    Oddawały, prócz okupu,
    Czwartą część swojego łupu.

    Żeby każdy ptak od maja
    Aż do maja wszystkie jaja
    Niósł dla lisa Witalisa,
    Który żółtka z nich wysysa.

    Żeby kury i kurczęta
    Same szły do prezydenta
    I prosiły, by na rożnie
    Raczył upiec je ostrożnie.

    Nie pamiętam już, niestety,
    Jakie prawa i dekrety
    Wydał jeszcze lis ponadto,
    Lecz zwierzęcy cały świat to,
    Pełen lęku i poddania,
    Wykonywał bez szemrania.
    Upływały dni, tygodnie...
    Lis Witalis żył wygodnie,
    Łupił wszystkich, jak się dało,
    I korzyści miał niemało.

    Przed siedzibą jego zawsze
    Dwa niedźwiedzie co najżwawsze
    Stały sprawnie i wzorowo
    Pełniąc wartę honorową.

    Stały też jelenie cztery,
    By go wozić na spacery.

    A wiewiórki przez dzień cały
    Przy ogonie się krzątały
    I chuchały, i dmuchały,
    I bez przerwy go czesały.

    Niky spokoju nie miał w lesie:
    Ten usłuży, tamten poda,
    Ten przyniesie, ten odniesie,
    Nawet borsuk - wojewoda,
    Choć to bardzo dumna sztuka,
    Był u lisa za hajduka,
    Więc złościło to borsuka.

    Jadł Witalis za dwudziestu
    I zwierzęta bez protestu
    Napychały mu spiżarnię,
    Chociaż same jadły marnie.
    Nigdy nie chciał z nikim gadać
    Ani nawet odpowiadać
    Na pytania, na podania
    I nie dawał posłuchania.
    Siedział dumny niczym basze,
    Jadł i mówił: \"Sprawa wasza
    Dobrze dbać o mój żołądek.
    Taki musi być porządek!
    Jam prezydent, czyli władza,
    A jak komu nie dogadza,
    Niech zabiera się i zmiata,
    Jeśli nie chce wąchać bata!\"
    VI
    Gdy już wreszcie lisi nierząd
    Klęską spadł na życie zwierząt,
    Wilk cichaczem, bez hałasu,
    Zwołał wielki wiec do lasu
    I gdy wszyscy się zebrali,
    Rzekł: - Nie może być tak dalej!

    Czeka wszystkich nas zagłada
    I jest na to jedna rada:
    Złapmy lisa lub zastrzelmy -
    Dość już rządów tego szelmy,
    Tego lisa Witalisa,
    Który soki z nas wysysa!

    Padły słowa: \"Racja! Brawo!\"
    \"Lis Witalis gwałci prawo!\"
    \"Zniszczył wszystkich nas ze szczętem!\"
    \"Precz!
    Precz z takim prezydentem!\"

    I uchwalił wiec zwierzęcy,
    Że nie ścierpi tego więcej,
    Aby lis się tak panoszył,
    Że ryś z nory go wypłoszy,
    Po czym go pochwycą straże.
    Winowajcę wilk ukarze.


    Lis tymczasem do lusterka
    Niespokojnym okiem zerka;
    Nagle widzi - co to? Rysa!
    Strach obleciał Witalisa.

    A tu rysa rośnie, rośnie,
    Załamuje się ukośnie
    I lusterko całe łamie.

    A Witalis siedząc w jamie
    Zimny pot ociera z czoła.
    - Sprawa jednak niewesoła!

    machnął raz czy dwa ogonem,
    Po czym smutnie rzekł: - Skończone!
    Co użyłem, to użyłem,
    Dobrze jadłem, dobrze piłem,
    Za to teraz czas mi w drogę.
    Trudno. Zostać tu nie mogę!

    Zapakował parę waliz.
    I chciał umknąć lis Witalis.

    Zatrzymały go niedźwiedzie:
    \"Po co śpieszyć się, sąsiedzie?
    Nie tak prędko, jeszcze chwilka,
    Wstąpić musisz wpierw do wilka,
    Wilk ma spraw do ciebie kilka.\"

    \"Wilk zaprasza? Rzecz ciekawa!\"

    \"Wilk cię wzywa w imię prawa!\"

    \"Ani myślę. Nie chce mi się!\"

    \"Mamy rozkaz Witalisie,
    Lepiej się nie stawiaj hardo,
    Bo dostaniesz halabardą.\"

    Tu lisowi ścierpła skóra.
    Widząc, że już nic nie wskóra,
    Ciężko westchnął, spuścił ogon
    I potulnie ruszył drogą.

    Wilk nań czekał w cieniu buka:
    Z prawej strony miał borsuka,
    Z lewej dzika. Nieco dalej
    Delegaci zwierząt stali.

    Lis zatrzymał się w pół drogi,
    Ale wilk, ogromnie srogi,
    Ryknął: - Bliżej! Ruszaj mi się!
    Kara cię nie minie, lisie!
    Brać go!


    Wzięły go dwa rysie,
    Ten za nogi, ów za głowę;
    Wilk zawołał więc: - Gotowe!
    Wtedy wyszły dwie łasiczki;
    Miała każda z nich nożyczki.
    Pochwyciły ogon lisa,
    Co jak ruda chmura zwisał,
    I do pracu się zabrały:
    Cięły, strzygły, przystrzygały,
    Odrzucały rude pęki,
    Podcinały puszek miękki
    Szybko, zwinnie, lecz ostrożnie.
    A lis wił się jak na rożnie,
    Jęczał, szlochał, zrozpaczony:
    - Taki ogon nad ogony
    Ostrzyc... zniszczyć! O zbrodniarze!
    Jakżeż teraz się pokażę?
    Jak pokażę się z ogonem
    Tak nikczemnie ostrzyżonym?!
    Rzeczywiście. Ogon lisa
    Zwisał jak pałeczka łysa,
    A wiart rudy puch rozwiewał
    I unosił ponad drzewa.
    Wypuściły lisa rysie,
    A wilk ryknął: - Wynoś mi się,
    Zmiataj, lisie Witalisie!

    Lis uciekał, gdzie pieprz rośnie.
    Raz zatrzymał się przy sośnie
    I usłyszał zawstydzony,
    Jak się z niego śmiały wrony,
    Kuny, susły, nawet jeże -
    Każdy ptak i każde zwierzę:

    \"Taki ogon zamiast tyczki
    Mógłby być dla ogrodniczki!\"

    \"Toż to sęk, nie żaden ogon!\"

    \"Śmieszny widok, swoją drogą!\"

    \"To ci ogon nad ogony!...\"

    Lis Witalis, ośmieszony,
    Wyszydzony, uciekł z lasu
    I już nikt od tego czasu
    Nie oglądał Witalisa -
    Nawet ja, com go opisał.